Polscy reżyserzy w dużym stopniu przyczynili się do triumfalnego powrotu filmu dokumentalnego do kultury popularnej Fakt, że polski film dostaje główną nagrodę na festiwalu w Polsce, nikogo nie powinien dziwić. Nawet jeśli gwarancją uczciwości i bezstronnej oceny jest międzynarodowy skład jury i renoma jednej z najważniejszych imprez tego typu w Europie. Nie jest zaskoczeniem również główna nagroda w konkursie dla najlepszego polskiego dokumentu, dla Marcela Łozińskiego za film „Tonia i jej dzieci”. Autor zdążył nas przyzwyczaić do najwyższego poziomu artystycznego i ważnych międzynarodowych nagród. Bo sukces na własnym podwórku zawsze wydaje się trochę naciągany. Prawdziwą niespodzianką jest triumfalny powrót dokumentu do przestrzeni kultury popularnej. Medialne miejsce, zarezerwowane dotąd dla festiwali filmów reklamowych czy wydarzeń z nurtu wideoartu, zajął dziś film dokumentalny. To zwycięstwo artystycznej pokory i głosu młodej publiczności, przełamanie komercyjnych tabu. Pistolety czy kamery W nocy wszystko jest inne i wiele rzeczy widać jaśniej. Szczególnie w Europie, gdzie po zapadnięciu zmroku uruchamia się machina obywatelskiej i administracyjnej inwigilacji. Nasze kroki śledzą kamery przemysłowe, telewizyjne, internetowe. Jawne i ukryte w miejscach najbardziej intymnych. Tu nie ma prawie żadnej różnicy pomiędzy dziennikarskim newsroomem a centrum całodobowego monitoringu. I w tym pierwszym, i w drugim wnętrze wypełnione jest monitorami, na których można na bieżąco obserwować życie. Amerykanie mają broń, Europejczykom bezpieczeństwo kojarzy się z nieustanną ochroną kamer. Papież, politycy, prostytutki, pieczone kurczaki i świątynie nocnego życia na własne życzenie poddają się cenzurze rejestrowanego obrazu, którego ze względu na nadmiar nie można już poddać kontroli. Cywilizacyjnie umocowany instynkt obserwacji niepostrzeżenie wrósł nam pod skórę i oswoił z myślami, że w XXI w. samotność i autoekspresja są towarem reglamentowanym. Taki świat pokazuje tegoroczny zwycięzca festiwalu filmów dokumentalnych Planete Doc, „Po zachodzie” Nikolausa Geyrhaltera. Austriacki reżyser mógłby zrobić film, właściwie nie ruszając się z domu. Kadry żywią się obrazkami, których doświadczamy na co dzień: gadające głowy serwisów informacyjnych, obrady Parlamentu Europejskiego, tasiemcowe relacje z ważnych wydarzeń, monitorowani na wiedeńskiej ulicy przechodnie, niemiecka reklama sekstelefonu kierowana do Europejczyków („Zadzwoń do mnie! Mówię po angielsku”). Bo w istocie film Geyrhaltera jest określoną w czasie i przestrzeni antypropagandą europejskiego sukcesu politycznych i społecznych przemian, których dziedzictwem jest bezradność emocjonalna i egzystencjalne zawieszenie. I właśnie to eurokontynentalne spojrzenie na samych siebie znalazło najwyższe uznanie w oczach jury i publiczności warszawskiego festiwalu. Było jasne, że autorski, formalny obiektywizm austriackiego reżysera nie zawęża filmowej reprodukcji świata tylko do wrażeń estetycznych. Konwencja bezkrytycznego obrazu była tylko pretekstem. Punktem wyjścia do autoironii. Bo dokument to nie jest hedonistyczna przyjemność oglądania samych siebie, lecz przypisany gatunkowi ludzkiemu zmysł poszukiwania własnej tożsamości. Umiejętność dojrzałego rozgrzeszania siebie. Jak to się stało Względnie masowego widza film dokumentalny stracił po ustrojowej rewolucji w Europie. Świat znudzony czarno-białą propagandą zrobił zwrot w kierunku kolorowych reklam i familijnych historyjek, które zalały programy telewizyjne zwłaszcza od czasu upowszechnienia się tanich kamer na kasety wideo (VHS). Z rozdzielnika spadły też polityczne granty, które długo pozwalały produkować – obok dzieł niezaprzeczalnie wybitnych – niekomunikatywne i pozbawione egzystencjalnego napięcia gnioty z życia (nie)przeciętnych ludzi. Akademickie oko nie dostrzegało mentalnych i społecznych przewartościowań przeciętnego widza, którego naturalny instynkt obserwacji przyciągnęły proste, „dokumentalizujące” formy reality show, ujęte w formę telenoweli, tyle że z prawdziwymi bohaterami. O ich smutnym losie szybko przesądziły telewizje informacyjne i internet, w których było to, czego hipokryzja „Wielkiego Brata” pokazać nie mogła. Prawdziwe wojny, żywe dramaty, krew czy śmierć. W ten sposób zaczęło się zjadanie własnego ogona, bo krótkim, bezrefleksyjnym i tabloidalnie podkręcanym informacjom towarzyszyła poznawcza pustka. A wiedzieć to nie wszystko, trzeba jeszcze rozumieć. – Siła filmu dokumentalnego polega na tym, że pozwala zobaczyć historię człowieka bez takiego szatkowania medialnego. Bez pokazywania sprawy na milimetr. Sprawy, która ma kilka kilometrów złożoności i komplikacji – mówi Artur Liebhart, twórca festiwalu filmów dokumentalnych Planete Doc. – Współczesny dokument udowadnia również, że świetnie potrafi się bronić w dużej sali kinowej, że potrafi być
Tagi:
Artur Zawisza