Komendant Tkaczyk, udzielając fałszywych informacji, chciał zmian w ministerstwie i Komendzie Głównej Policji i… awansu dla siebie? Prowokacja – to jedno z najczęściej używanych w ubiegłym tygodniu słów. Rzecz jasna, w odniesieniu do tekstu „Gazety Wyborczej” pt. „Gang w Komendzie Głównej Policji”, który okazał się niemal całkowitą fikcją. Dziennikarzy „GW” wpuszczono w maliny – co do tego nikt nie miał wątpliwości. Jednak odpowiedź – kto i dlaczego? – rodziła już wiele kontrowersji. Inspektor Janusz Tkaczyk, były szef Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi i bezpośrednie źródło przecieku nieprawdziwych informacji, stwierdził w publicznym wystąpieniu, że chodziło o skompromitowanie jego i „Gazety Wyborczej”. Czy rzeczywiście? Próbując odpowiedzieć na to pytanie, sporo uwagi musimy poświęcić samemu Tkaczykowi. Po raz pierwszy w szerszej przestrzeni publicznej Tkaczyk zaistniał jako szef lubelskiej policji, jednak naprawdę głośno zrobiło się o nim, gdy pełnił funkcję komendanta wojewódzkiego policji w Olsztynie. – W dość specyficzny sposób układał się z lokalnymi władzami, zarówno szczebla gminnego, powiatowego, jak i wojewódzkiego – opowiada Jerzy Dziewulski, poseł SLD, do którego, jako członka sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych, od dawna docierały sygnały na temat Tkaczyka. – Organizował dla nich „integracyjne” strzelania na policyjnych strzelnicach. Z użyciem policyjnej broni i amunicji. Po kilkunastu takich spotkaniach okazało się, że w magazynach brakuje kilku tysięcy sztuk amunicji. Za coś takiego Tkaczyk mógłby zapłacić głową, rozkazał więc podwładnym, aby brakującą amunicję spisać ze stanu jako zużytą podczas policyjnych treningów. W olsztyńskiej komendzie zawrzało… Ferment był o tyle większy, że Tkaczyk nigdy nie cieszył się wśród olsztyńskich podwładnych należytym mirem. – Uważano go, i słusznie, za przysłowiowego „Cienkiego Bolka” – mówi Dziewulski. – Niemającego pojęcia o policyjnej robocie. Sprawą naboi zajęli się inspektorzy KGP, którzy potwierdzili „rażące zaniedbania w gospodarce amunicją”. I zapewne dlatego (tak sugerują informatorzy tygodnika „NIE”), Tkaczyk na początku maja 2004 r. dobrowolnie zrezygnował z funkcji szefa KWP w Olsztynie. Miał przy tym sugerować, że jego odejście wiąże się z… awansem do KGP, choć w rzeczywistości został przesunięty do rezerwy kadrowej policji. Komendant nieusuwalny Długo jednak nie pozostał bezczynny – już 10 maja 2004 r. objął, bardziej prestiżową od olsztyńskiej, KWP w Łodzi. Jak do tego doszło? Zdaniem naszych rozmówców – wysokich rangą oficerów policji oraz urzędników MSWiA – Tkaczykowi pomogły umiejętność wkupywania się w łaski polityków (vide strzelania integracyjne) oraz zwyczajny przypadek – kilka dni wcześniej, w atmosferze skandalu po zamieszkach w czasie juwenaliów, z funkcją łódzkiego komendanta wojewódzkiego pożegnał się nadinspektor Tadeusz Ławniczak. Faktem jest, że gdy po tych tragicznych zdarzeniach pojawił się w Łodzi premier Marek Belka, zarówno prezydent miasta Jerzy Kropiwnicki, jak i wojewoda łódzki, Stefan Krajewski (obydwaj po przeciwnej stronie politycznej barykady!), zareklamowali mu obecnego na miejscu Tkaczyka jako znakomitego fachowca, który zaprowadzi porządek w podległych jednostkach. Belka tej sugestii uległ. Tymczasem Tkaczyk bardzo szybko zraził do siebie kolejnych podkomendnych. Szeregowych policjantów do pasji doprowadzał fakt, że przez kilka miesięcy ich szef zajmował trzy służbowe mieszkania (jedno w Olsztynie, dwa w Łodzi), nie płacąc przy tym za dzierżawę należących do policji sprzętów. Jako swojego kierowcę zaś – co wytknął mu tygodnik „NIE” – zatrudnił człowieka z przeszłością kryminalną, zresztą brata bliskiej przyjaciółki jeszcze z olsztyńskiej KWP. Tkaczyk miał również na pieńku z podległą mu kadrą oficerską – w ciągu roku urzędowania, bez żadnych podstaw merytorycznych, pozbawił funkcji co trzeciego komendanta powiatowego, co skończyło się konfliktem ze związkami zawodowymi. – Skargom na Tkaczyka nie było końca – mówi Jerzy Dziewulski. – I dlatego kilka miesięcy temu wraz z grupą posłów zwróciliśmy się do nadzorującego policję ministra Brachmańskiego, by rozpoczął procedurę odwołania szefa łódzkiej KWP. To jednak okazało się niewykonalne. W ustawie o policji jest zapis, który wojewodzie nadaje prawo opiniowania decyzji o zwolnieniu komendanta wojewódzkiego. Zwolnienie, w którym zabrakłoby takiej opinii, zostałoby więc skutecznie zaskarżone przed sądem administracyjnym. A w konsekwencji uchylone. Tymczasem wojewoda łódzki ani myślał
Tagi:
Marek Zawadzki