Kto odważy się zakończyć architektoniczną brzydotę? („Szpecenie kraju” to tytuł publikacji Stanisława Tomkowicza, która ukazała się w roku 1909). Dlaczego tak się dzieje, że wjeżdżając do Polski z Czech, Niemiec czy Szwecji, mając jeszcze niekiedy w pamięci mijaną niedawno Austrię, Holandię czy Norwegię, jesteśmy niemile zaskoczeni nie tylko nagłą zmianą nawierzchni drogi, ale i estetyką otoczenia? W rękach mamy wprawdzie foldery zapraszające do Warszawy, Wieliczki lub na Mazury, ale dookoła widzimy chaotyczną zabudowę czegoś, co dawniej było wsią, rozmazane miasteczka, zastawione blokami miasta, zaśmiecone lasy. A wszystko razem upstrzone gigantycznymi planszami reklamowymi, elegancko zwanymi billboardami. I zanim człowiek stanie wreszcie przed Bramą Floriańską w Krakowie czy bramą jakiegoś parku narodowego, musi przebyć barbarzyńskie morza chaosu i kiczu. Nie lepiej wygląda to z samolotu, skąd nawet przy byle jakiej pogodzie łatwo zorientować się, że oto już jesteśmy nad Polską. Wszędzie widać rozrzucone domy, krajobraz pocięty drogami, rozgrzebany, zadymiony. Ładnie jest tylko tam, gdzie nie ma ludzi. A ludzie przecież planują, zatwierdzają projekty, wreszcie budują, najlepiej jak potrafią. Widocznie już nie umieją inaczej. Okazuje się więc, że sprawa nie jest prosta, ba – ma nawet swoją historię. Pragnienie piękna nigdzie nie należy do potrzeb podstawowych. W pierwszej kolejności musimy zadbać o byt, bezpieczeństwo, zdrowie, wygodę. Zatem dojrzewają do owej potrzeby najpierw ci, którzy to wszystko już osiągnęli – czyli nie każdy. W dodatku oko cieszyć ma najpierw widok domu, świątyni, pałacu, a dopiero w następnej kolejności to, co jest pomiędzy budynkami, dalsze otoczenie, cały kraj. Czasy, w których wygląd większych terytoriów stał się przedmiotem zainteresowania elit – a były to elity zarówno władzy, jak intelektu i finansów – to okres absolutyzmu oświeconego. Jego luminarze mieli wówczas możliwość narzucania swoich gustów innym za pomocą stanowionego z bożej łaski prawa i środków, jakimi dysponowali. W ten sposób Sykstus V przebudował Rzym, Ludwik XIV założył Wersal, a król Staś zdążył jeszcze stworzyć Łazienki – choć okoliczności ku temu miał już coraz gorsze. Aby jednak wprowadzane – nawet pod przymusem – wzorce estetyczne weszły w obyczaj, potrzeba było czasu. Jeśli upłynęło go wystarczająco dużo, elitarne upodobania upowszechniały się i zakorzeniały tak mocno, że żadna rewolucja już ich nie ruszyła. Gorzej, gdy zamieszanie przyszło za wcześnie. Dlatego demokratyczne społeczeństwa od dawna zwyczajowo nie wylewają już nieczystości przez okno, choć z deptaniem trawników – mimo groźnych przepisów – bywają jeszcze problemy. Szpecenie kraju jest w Polsce zakazane w ustawach o zabytkach, o ochronie przyrody, zagospoda-rowaniu przestrzennym, wreszcie w prawie budowlanym. To dobrze, ale dawno już Stanisław Tomkowicz pisał: „Wiadomo, że tylko te prawa mają zapewnione życie, o których pożyteczności większa część ludności jest przekonaną”. Ubolewając zatem nad małą skutecznością przepisów, nie można pominąć odpowiedzi na pytanie: Jakie pożytki dawałby nieoszpecony kraj dumnym z wolności, demokracji i gospodarki rynkowej obywatelom? Odpowiedzi na to pytanie należy szukać tam, gdzie owa demokracja i wolny rynek najwcześniej stały się chlebem powszednim, czyli w Stanach Zjednoczonych. Na początku drugiej połowy XIX wieku, a więc wówczas gdy o Puszczy Białowieskiej mówiliśmy raczej przy okazji powstania styczniowego niż ochrony przyrody, na kontynencie amerykańskim powstawały pierwsze w świecie parki narodowe. Powie ktoś, że to żadna sztuka, mając tyle prerii, wyłączyć spod normalnej gospodarki jakiś obszar w celu zachowania jego piękna dla następnych pokoleń. Ale w tym samym czasie na Manhattanie, w środku błyskawicznie rozbudowującego się Nowego Jorku, założono gigantycznych rozmiarów Central Park. Aby to zrobić, gmina musiała wykupić od prywatnych właścicieli 340 ha terenu podzielonego już na parcele budowlane i ulice. Warto przy tym zauważyć, że właśnie tam i wtedy niejaki Otis skonstruował windy osobowe, umożliwiające budowanie drapaczy chmur, co oznaczało, że posesje miejskie zaczęły przynosić zwielokrotnione zyski. Jak to możliwe, aby w tych warunkach znani z pazerności na pieniądze miejscowi biznesmeni „zmarnowali” taki kawał miasta? Charles Eliot, jeden z pionierów amerykańskiej architektury krajobrazu, tak to wówczas argumentował: „Jeśli najpiękniejsze tereny będą w rękach prywatnych
Tagi:
Aleksander Böhm