25 tys. km motorem po syberyjskich grawiejkach, szutrowych drogach, przez tajgę, góry i rzeki Wczesny ranek 11 lipca 2011 r. Łukasz Wojtczak, inżynier (lat 32, wzrost 190 cm, pogodny, krótko ostrzyżony blondyn, stan wolny – na razie), wyprowadza z warsztatu Przemysłowego Instytutu Automatyki i Pomiarów i odpala 15-letnią yamachę XTZ 660, jednocylindrowe enduro z przebiegiem 51 tys. km. Zamierza samotnie dotrzeć do krańca Eurazji, spojrzeć w Magadanie na Pacyfik, zawrócić i po przejechaniu 25 tys. km wyłączyć silnik pod domem. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, co oznacza samotne przebycie tysięcy kilometrów asfaltu i 3 tys. km syberyjskich grawiejek (grawij – żwir), szutrowych dróg, przez tajgę i góry, przeprawianie się przez rzeki, często bez mostów i promów, w dzikich rejonach. Gdzie meszki potrafią w ciągu kilku godzin obrać do kości ciało człowieka. Gdzie Jakuci, idąc do lasu za potrzebą, zabierają karabin na wypadek spotkania z niedźwiedziem. A przede wszystkim, gdzie utknięcie oznacza rozpaczliwe oczekiwanie na kogoś, kto nadjedzie (albo i nie), bo na dalekiej Syberii komórką nie wezwiesz pomocy, nawet nie zawiadomisz o katastrofie. Możesz tam jechać cztery dni bez zasięgu telefonu, a drogowskazy wskazują miasta oddalone o 3 tys. km. Przygotowania Inż. Wojtczak (piątka na dyplomie Politechniki Warszawskiej) przymierzał się do doktoratu. Zdał wymagane egzaminy i dostał się na trudne do zdobycia, bo bezpłatne, studia doktoranckie, ale po zaliczeniu dwóch semestrów położył na szalach dwie pasje: naukę i tęsknotę za dalą, i ta druga przeważyła. Wynagrodzenie naukowca pozwala jedynie na przeżycie miesiąca, ale nie na kupno najmniejszego choćby mieszkania, nie mówiąc o luksusie dalekich wypraw. Z rozmysłem więc zamienił wydział na marketing i jeździ w teren zdobywać klientów dla swojego instytutu. W miarę pogłębiania się kryzysu coraz częściej wraca z jednej delegacji, by następnego dnia jechać na drugi kraniec Polski. Dla przyjemności zgłębiania wiedzy kończy roczne studium unijne. Ale bywa też w Warszawie. Przez pół roku „po godzinach” z „Łysolem” (kolegą poznanym w internecie) rozkładali yamachę, sprawdzali każdą część, wymienili każdą śrubkę i każdą uszczelkę, tłok, łańcuch… Na przygotowania wydał 4 tys. zł, za używany motocykl na Allegro zapłacił wcześniej 6,5 tys., ale na samą wyprawę oszczędzał co najmniej trzy lata. Do sakw zapakował niezbędne części zamienne, trzy zębatki, trochę części elektrycznych, klucze do motocykla, dętki, kuchenkę, namiot, śpiwór i karimatę, trzy podkoszulki, trzy pary majtek i tyleż skarpet (tyle wszyscy biorą, on dodatkowo czwarty komplet do snu), plus polar, spodnie i sandały. Zapasowe opony zawiesił na bagażniku. Apteczka większa niż kiedykolwiek. Podstawowe leki, a przede wszystkim bandaże – uciskowe do tamowania krwi, elastyczne, usztywniające… Żadnej żywności. Już się przekonał, że jedzenie można kupić wszędzie. Sprawdzał wcześniej siebie i motor. Pierwsza samotna wyprawa na południe, do Chorwacji. Kolejna przez Ukrainę do Grecji i Albanii, z powrotem przez państewka bałkańskie i Węgry. Potem jeszcze Syria i Mongolia, gdzie na stepie czekał bezradnie w ciemnościach, nim towarzysz podróży zawrócił, wydobył go spod 250-kilogramowego motoru i znalazł pomoc w jurcie oddalonej o 15 km. Ostatecznie sprawdził się na samotnej trasie do Morza Barentsa i dopiero wtedy podjął syberyjskie wyzwanie. Droga Pierwszy nocleg na Ukrainie, po dniu wymarzonym na jazdę – ciepłym, słonecznym, bezwietrznym, wśród rozległych pól. Prawdziwa ulga po zimnym i deszczowym lipcu w kraju. W Rosji nadal ciepła i bezdeszczowa pogoda. Rzędy brzóz po obu stronach szosy zasłaniają widnokrąg, podobno jako zapory antyszpiegowskie. Asfalt jak na naszych drogach powiatowych, sporo dziur, tylko dojazdy do wielkich miast dwujezdniowe. Przed zachodem słońca poszukiwanie miejsca na biwak. Łukasz zwykle skręca w mniejszą drogę, kilkanaście metrów w bok, i rozbija namiocik, rozkłada karimatę, rozpala kuchenkę i ognisko. Rosja jest bardzo dobrym miejscem na biwakowanie, mało ludzi, ogromne przestrzenie i poranki ze śpiewem ptaków. – Strach? Prawie żaden. Nie ma w tej części niebezpiecznych zwierząt, a ludzi niemal wcale. Gdyby ktoś się trafił, musiałbym mieć nieprawdopodobnego pecha, żeby to był bandzior. Na horyzoncie pierwsze fałdy zalesionych wzgórz, potem gór. Ural jak nasze Bieszczady. Maszt z napisem „Azja/Europa”.
Tagi:
Alicja Basta