Poranna prasówka, mój niegdysiejszy rytuał, w czasie letnim szczególnie przyjemny, bo możliwy do wykonania pozadomowo, ławkowo lub ogrodowo, też już został mi odebrany. Niezależnie od tego, jak wcześnie się budzę, w sklepie już tylko gadzinówki i tabloidy – na ulubioną gazetę, której jestem wierny czwartą dekadę, zbyt wielu chętnych jak na obniżony nakład. „Jako medium trwale opozycyjne, bez reklam spółek skarbu państwa i na każdym kroku szykanowane przez władze, pływamy z otworem nosowym ledwo nad wodą. Budżety poobcinane, pensje od lat zamrożone”, pisze do mnie znajomy redaktor. Oby do jesieni, pocieszają się wszyscy, którzy przez dwie kadencje pisowskiej demolki stracili etaty, zlecenia, obniżyli standard życia, ale konsekwentnie opierali się pokusom kolaboracji z prorządowymi mediami. Pociecha to na wyrost, ale nadziei odbierać nie wolno – na Nowogrodzkiej rwetes i chaos, skończyło się „chowanie prezesa”. Kaczyński znowu wrócił do rządu, co mnie cieszy, bo jako nieuleczalny destruktor dużo niebezpieczniejszy jest, gdy zarządza kryzysem zza pleców swoich totumfackich. A skoro pogonił wicepremierów i wziął kierownicę w swoje ręce, by – jak wieść niesie – zmierzać w kampanii wyborczej do czołowego zderzenia z Tuskiem, stracił tym samym bufory. Strefa zgniotu drastycznie się powiększyła – można mieć nadzieję, że u Kaczyńskiego znów się uaktywni gen samozagłady i z tej czołówki PiS cało nie wyjdzie. Owóż poczytać o tym na papierze nie bardzo mogę, bo musiałbym przedsiębrać przedświtowe wyprawy po prasę, a czytanie e-gazet i e-booków jakoś mi w krew nie weszło, zdaje się być czynnością wyjałowioną sensorycznie. Ja po prostu lubię zapach farby drukarskiej i szelest papieru, jeśli tekst nie pachnie, nie brudzi palców, jeśli wiatr nie przewraca stron, czytam co prawda, ale percypuję powierzchownie – nie potrafię w lekturze się zatopić. Może to i lepiej, bo nawet w portalach dotąd stonowanych i rozsądnych trwa podprogowe podsycanie nastrojów konfrontacyjnych, jakby przeczucie krwawej i ostatecznej rozgrywki politycznej o Polskę wdarło się do każdej dziedziny życia, wszędzie trzeba iść z duchem czasu wojennego. Nagłówki wiadomości w każdym dziale wprost kipią od przemocy, jakby język informacyjny, przezroczysty, nienacechowany, już po prostu „nie żarł” i aby przyciągnąć uwagę czytelnika należy o wszystkim informować w konwencji batalistycznej. Wojna w języku, wojna w głowach – nawet w dziale kultury najłacniej się klikają kolejne wielkie awantury: jakby nikogo już nie interesowały nowe dzieła, a liczył się tylko udział w krwawych zapustach – karnawał sztuki się skończył, teraz czas na ucinanie głów i obalanie pomników. Niedawno wielbieni szamani są degradowani do roli przemocowych szarlatanów, mistrzowie okrzykiwani bełkotliwymi dziadami – cancel culture rozpędza się, trwa zbiorowa ekstaza linczu. Ledwie co warszawka uczęszczała nabożnie na „Wymazywanie” Lupy, teraz garnie się do wymazywania Lupy. Jest w tym nagłym ocknięciu się jakiś posmak mstliwej hucpy, jak w całym antyprzemocowym wzmożeniu wielkomiejskiej lewicy, które samo w sobie jest aktem przemocy. Tłumna labilność królobójców mnie przeraża – im większym uwielbieniem darzyła wczoraj swych idoli, z tym zajadlejszą nienawiścią ich dzisiaj piętnuje. Ba, nie dość piętna – kara musi działać wstecz: kogo obwołano krzywdzicielem, nie ma już nawet prawa do dorobku, trzeba go usunąć z historii, kanoniczne arcydzieła przemianować na grafomańskie wybryki kabotyna. I tu kolejna przewaga papieru nad e-tekstem: kiedy już nadzorcy czułych narracji usuną z sieci wszelkie ślady po skancelowanych twórcach, zostaną mi na półkach ich książki. Jakkolwiek by teraz obwoływano Krystiana Lupę przemocowym dziadem, zadręczającym aktorów wielogodzinnymi monologami, ich ślady w postaci kolejnych tomów dziennika na moich regałach pozostaną – choćby „Labirynt” i „Podglądania”, które mam za wyżyny rodzimej diarystyki. Czytam zatem wyłącznie na papierze i byłbym musiał uznać się za człowieka, który po prostu utknął w XX w., gdyby nie to, że inaczej rzecz się ma z filmami – nie jestem radykalnym wyznawcą sal kinowych. Wszechdostępność sztuki filmowej na rozlicznych platformach streamingowych sprawia, że do kina chodzę już tylko z dzieckiem na familijne blockbustery. Projekcja kinowa to misterium, w którym sam film jest ledwie pretekstem do tego, by znaleźć się w ciemnej, chłodnej i bezpiecznej przestrzeni, poczuć wspólnotę i oddać się zbiorowej hipnozie na kilkadziesiąt