Za nami kilka wietrznych dni, które – oprócz bólu głowy – przyniosły globalne usprawiedliwienie dla po prostu wszystkiego. Kłótliwego nastroju, niecierpliwości, spóźnienia, nienapisania i nieposprzątania. Odmówienia, zerwania, serii wrogich esemesów, zakalca – i już czuję się jak ktoś, kto wycina z gazety słówka, żeby wykonać „zabawny” kolaż na czyjeś urodziny. Więc ups. Nadal wieje. Trochę mnie to usprawiedliwia. Oprócz demontażu emocji wiatr przynosi fabularne sny i coś jak wstydliwe tęsknotki, które chowamy na granicy snu – tęsknotki za „tajemnicą”. Virginia Woolf w eseju o chorowaniu zauważyła, że nawet zwykła grypa może sprawić, że zwrócimy się w stronę duchowości. Czego, przepraszam? DUCHOWOŚCI? Od razu chce się ją ująć w cudzysłów, spacyfikować, zironizować, ustawić gdzieś na boku. SPIRITUALITY brzmi chyba jeszcze gorzej, bo jak reklama kultury warsztatowej, gdzie już za 1,5 tys. zł możesz się dowiedzieć, kim jesteś, lub wejść na mroczną ścieżkę, żeby spotkać któryś z własnych cieni czy widm. Amerykańskie spirituality to pojęcie parasol, pod którym można spotkać coacha, kogoś jak trener dusz, czakry (ale po wierzchu, jako punkty w ciele, gdzie gromadzi się życiowa energia), no i właśnie – ENERGIĘ – słowo klucz, którego można użyć na wiele sposobów: osoba może mieć złą energię, miejsce może mieć złą energię, ale także jakiś projekt, spektakl, przemowa – w zasadzie wszystko – może mieć złą lub dobrą energię, choć niełatwo to uzasadnić. Pod tym metaforycznym parasolem znajdziemy też karty afirmacyjne („celebruję siebie każdego dnia”), uważność, „życie tu i teraz” albo np. naszą rozmowę z Wszechświatem, który – jeśli okażemy mu wdzięczność – „przyśle nam tego więcej”. A na końcu i tak znajdziemy magiczną formułę zapisaną drobnym druczkiem: „Polecam ci również indywidualny kurs mojego autorstwa”. Ile złej energii jest w tym felietonie! Ile złośliwości pod adresem Bogu ducha winnych warsztatów samorozwoju, kursów i poradników online. A przecież ostatecznie definicja duchowości wcale nie pokrywa się ani z kulturą warsztatową, ani z religijnością. Podejście teologiczne jest jednym z wielu. Przy czym np. buddyjskiej medytacji nie można przecież nazwać religijną. Znam kilku ateistów, którzy zapisują się na wielotygodniowe sesje medytacyjne – bo te pomagają im odzyskać równowagę, spokój, zniwelować stres. Czasem dają podobne efekty do tych, które można uzyskać dzięki terapii behawioralnej. Filozoficzne podejście do duchowości jest jeszcze inne, może mieć silne podłoże egzystencjalne, związane np. z poczuciem sensu lub poszukiwaniem harmonii w świecie. Może też badać moralność czy etykę. Kulturoznawcy badają duchowość, np. studiując wzory kultury, także te związane ze sztuką czy – szerzej – tworzeniem. Psychologia koncentruje się na wątkach indywidualistycznych. Psychiatra powie, że to nasze przeżycia, doświadczenia, pragnienia, nasza piękna, złożona biologia mózgu. Fizyka i chemia. I jeszcze jedno: nasz mózg jest ewolucyjnie przystosowany do poszukiwania czy odczuwania doświadczeń duchowych. Pomaga w tym głównie współpraca hipokampu z ciałem migdałowatym w połączeniu z płatem skroniowym (to tam naukowcy próbowali „umiejscowić Boga”?). Duchowość to jedno z tych wieloznacznych pojęć parasoli, które obejmują zbyt wiele, rozmywając jednocześnie własną definicję. PS Drodzy ateiści i materialiści historyczni, jeśli przeczytaliście ten tekst z niepokojem i właśnie rzucacie PRZEGLĄD na mokrą podłogę, wiedzcie: następny felieton będzie o krucjatach, które zapoczątkowała niewinna, zawsze dobrotliwa duchowość. Kolejny – o kolesiach, którzy pod płaszczami chowają broń i właśnie wchodzą do metra. Albo nie. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint