Rocznica powstania powinna być obchodzona 2 października, w dniu jego upadku i wygnania z miasta 650 tys. warszawiaków Ja sam nie uczestniczyłem w powstaniu. Urodziłem się dopiero po wojnie. Jednak kilka osób z rodziny straciło w nim życie albo zdrowie, jestem także świadkiem wieloletniej traumy, jaka po nim pozostała. Moja rodzina to warszawscy wygnańcy, którzy w wyniku powstania utracili cały swój przedwojenny świat i dorobek wielu pokoleń. Rosłem w towarzystwie kuzynów, którzy byli popowstaniowymi sierotami. Ciotek i wujków, którzy brali udział w walce i przeżyli, ale w jej ogniu stracili partnerów i przyjaciół. Mój chrzestny, wujek Janek, został inwalidą na całe życie, na skutek ran odniesionych w jakimś niepotrzebnym ataku. Drugi wujek, Zbyszek, zginął na Ochocie razem z rannymi, którymi się opiekował. Zostawił żonę z dwójką malutkich dzieci. Siostra ojca, Basia, przeżyła powstanie tylko dzięki temu, że koledzy z oddziału zanieśli ją nieprzytomną do jej matki, do domu, a ta ją odratowała. Mój ojciec miał szczęście. Nie wziął udziału w powstaniu. Siedział już wtedy w obozie koncentracyjnym. Moja matka z młodszą siostrą Ireną, jej małymi dziećmi, małym bratem i chorą własną matką opuściły Warszawę parę godzin przed wybuchem powstania. Wyjechały do znajomych, do Zaborowa, gdyż szwagier i kuzyn, którzy przyszli zabrać broń schowaną w domu, uprzedzili je, że w mieście będzie mała strzelanina. Tylko parę dni. Niemcy już uciekają, trzeba więc zrobić zbrojną demonstrację! Dlatego wyjechały, tak jak stały, w letnich sukienkach. Ta mała strzelanina bardzo się przedłużyła. Od 6 sierpnia, gdy do Zaborowa dotarła także Halinka, 10-letnia córka kuzyna mojej matki, było wiadomo, że dzieje się coś strasznego. Halinka siedziała w skrytce, gdy Niemcy mordowali mieszkańców ich kamienicy. Potem ze strychu patrzyła na to, co się działo po sąsiedzku. Nie mogła się doczekać powrotu ojca, więc w biały dzień ruszyła zasłaną trupami i zalaną krwią ulicą Wolską w poszukiwaniu bliskich. Mijała żołdaków, którzy patrzyli na nią jak zahipnotyzowani. Myśleli chyba, że ona już nie należy do świata żywych, więc jej nie zabili. „Gorączka” Okulicki Z powstania nie wrócił żaden z chłopaków. Matka musiała sama ratować resztę rodziny przed zamarznięciem i śmiercią głodową. Dzieci przeżyły następną, ciężką zimę tylko dzięki temu, że Niemiec, dyrektor miejscowej cukrowni, ulitował się i dał im dwa worki cukru. Matka chodziła z tym cukrem po wioskach i wymieniała go na jedzenie oraz ubrania. Do Warszawy zdołała wrócić dopiero po 25 latach. Dobrze znam nie tylko świeże relacje ludzi, którzy byli uczestnikami dramatu. Znam także okoliczności ówczesnych wydarzeń. Bogatą wiedzę na ten temat dały mi rozmowy z dziadkiem Michałem, ojczymem mojej matki, który z wojny wrócił w 1945 r. jako inwalida, niewidomy. Z wykształcenia był prawnikiem. A z zamiłowania znawcą najnowszej historii politycznej. Jako były legionista doskonale znał układy wśród wojskowych elit przedwojennej Polski. Był zaprzyjaźniony z gen. Leopoldem Okulickim. Tym, który po upadku powstania był ostatnim dowódcą Armii Krajowej, sądzonym potem w Moskwie i zmarłym w Rosji. Dziadek doskonale znał temperament i sposób myślenia Okulickiego, gdyż razem z nim przebył długą drogę. Razem poszli do Legionów Piłsudskiego walczyć o wolną Polskę w czasie I wojny światowej. W tym celu uciekli z bocheńskiego liceum. Zgłosili się do wojska, mając po 15 lat, i wzajemnie zaświadczyli, że mają więcej. W Legionach służyli w jednej drużynie. Po kryzysie przysięgowym spędzili razem półtora roku w Szczypiornie, śpiąc prycza w pryczę. Dziadek już 50 lat temu ostudził moje zachwyty nad bohaterskimi wyczynami powstańców, mówiąc mi, że ich krew została przelana kompletnie bez sensu. Powiedział mi wtedy, że całe powstanie było wynikiem cynicznej gry polityków i głupoty naszych dowódców. Politycy chcieli mieć powstanie w wielkim mieście, bo uważali, że świat to zauważy. Liczyli na efekt propagandowy takiego zrywu i chcieli zastosować szantaż moralny wobec sojuszników. Nie liczyli się z kosztami społecznymi tej awantury. A wojskowi zlekceważyli Niemców. Byli przekonani, że oni już uciekają. Dziadek nazywał Okulickiego „gorączką”. Ten człowiek kochał machać szablą i przylatując z Londynu, był przekonany, że trzeba będzie tylko rozbroić Niemców, tak jak w 1918 r., więc parł do rozpoczęcia walki. Całe krajowe dowództwo koniecznie chciało pokazać, jacy to jesteśmy dzielni i zorganizowani. Bardzo się