Dziewczęta z Froteksu

Dziewczęta z Froteksu

od lewej: Basia Sêkowska, Irena Madera, Halina Starzec, Krystyna Nesterowska, Zosia Sikora i Halina Frankiewicz fot. Beata D¿on-Ozimek

Ciężko pracowały w przemyśle lekkim. Tysiącom kobiet z „watą we włosach” Prudnik zawdzięcza najlepsze czasy Zawsze szły tą drogą tłumy, rzeki ludzi tam i z powrotem. Jedna rzeka do pracy, druga tych, co wychodzili z Froteksu. – Kiedyś było nawet 4 tys. pracowników, proszę sobie wyobrazić, ile tutaj rodzin było zaopatrzonych, później było 3 i 2 tys., 1,3 tys. i mniej. Ale nawet tyle to też tłum, na trzy zmiany – wspomina Barbara Moskwa, pierwsza kobieta na czele działu inwestycji Zakładów Przemysłu Bawełnianego Frotex SA, swego czasu największego producenta cenionych ręczników frotté, tekstyliów stołowych i pościeli w Polsce. – To była ciężka praca i jeszcze smród tej chemii, ale ludzie byli fantastyczni. Czułam się jak w rodzinie, fajnie mi się tam pracowało – wspomina Anna, która pracowała w tkalni i w brakarni. Wiele dawnych „dziewcząt z Froteksu” powtarza, że „do pracy chciało się iść”, ale ta firma dawała o wiele więcej, bywała jak przyjaciel. Pierwsze dane o zatrudnieniu pochodzą z 1863 r.: 1,9 tys. osób, najwięcej – 4 tys. – zatrudniano w latach 1910, 1913, 1965. Zakłady funkcjonowały w latach 1845-2010, były największym pracodawcą w mieście i jednym z największych na Opolszczyźnie. Gdzie one są, te dziewczęta z Froteksu? Nie ma ich w Prudniku w nazwie jakiejkolwiek ulicy, jak w Łodzi, gdzie jest Rynek Włókniarek Łódzkich, nie ma upamiętnienia tkaczki czy włókniarki. Trzeba szukać tych kobiet, które kawał życia związały z różnymi stanowiskami w historycznych już zakładach Frotex, w tkalni, wykończalni, przędzalni, farbiarni, mereżkarni, apreturze, składalni, bielniku czy szwalni. Gdy popytać, okazuje się, że wiele kobiet z Klubu Emerytów Senior+ w Prudniku to panie związane z Froteksem, że pani Tereska z domku z zadbaną grotą Matki Boskiej pracowała tam ponad 30 lat, a jej koleżanka całe 45 lat; znana lokalnie lekarka zaczynała karierę w przychodni zakładowej Froteksu, a sympatyczna szwagierka sąsiadki przez lata stała tam przy krosnach. Barbara Jamioł, mama lokalnej fotografki i plastyczki, szefowała laboratorium chemicznemu we Froteksie. Niektóre można wciąż spotkać w prudnickim PTTK czy na spotkaniach „babińca”, grupki kilku przyjaciółek. I nie wierzą, że mają coś ciekawego do powiedzenia, choć były przecież większością tych tysięcy pracowników i bez nich nie byłoby ani Froteksu, ani rozwoju miasta. Nie da się też przeoczyć barwnego ptaka w kapeluszach i kolorowych strojach. To 95-letnia pani Wiesia Piastowska, dawna komendantka przyzakładowego hufca pracy dla dziewcząt. Zawsze uśmiechnięta i w starannym makijażu. Na Śląsk, do Prudnika Poniemiecki ceglany dworzec z nieczynnym od dekad zegarem od strony placu z kocich łbów i drugim, czasem czynnym, od strony dwóch zrujnowanych peronów i na głucho zamkniętej poczekalni. Ale dworzec ma głos, zapowiedzi pociągów są całkiem wyraźne. Dawniej spora stacja we wszystkie strony Polski i w kierunku Berlina, dziś można dojechać bez przesiadek do Szklarskiej Poręby, Krakowa, Warszawy, Wrocławia. Dwie odnogi kamiennej drogi w dwa krańce Prudnika, wygodny plac do zawracania, czekania, parkowania, nawet maszerowania oddziałów wojska. Jedna odnoga mija dawny żydowski dom pogrzebowy, dziś siedzibę zielonoświątkowców, w głębi, na wzgórku opadającym ku jednej z głównych ulic, Kolejowej, upchnięto cmentarz żydowski, kirkut. Z widokiem na zapadającą się w swej potężnej materii dawną fabrykę szlachetnych tkanin stołowych, pościelowych, wyposażenia hotelowego, okrętowego, książęcych dworów; adamaszków, bawełny gładkiej, frotté. Żydowscy budowniczy potęgi Prudnika, Neustadt, obywatele Prus, Republiki Weimarskiej, ci, którzy zdążyli tu spocząć pod czarnymi granitami mauzoleów, widok mają smętny. Fraenkle, Pinkusi, wizjonerzy, przemysłowcy, filantropi, szaleńcy, intelektualiści, miłośnicy sztuki, nawet grobowców nie mają prostych, równych, niepękniętych. Na ten poniemiecki dworzec przybywały po wojnie pociągami dziewczyny, które chciały ulżyć matkom i ojcom na wsiach Lubelszczyzny, Podlasia, Podkarpacia, Mazowsza, z chat pełnych gąb do wykarmienia. Po awans. Bez walizek, bo to było dobro nieosiągalne dla wielu, dobrze, jeśli miały parę butów i bieliznę na zmianę. W wiklinowych kuferkach, które były zarazem szafkami w nowym życiu, wiozły to, co mogły zabrać z domów, gdzie odzież była przeszywana, nicowana, bo są młodsi i można ich obszyć; wiele matek czy babek to potrafiło.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2024, 2024

Kategorie: Kraj