Dla lawiny nie ma znaczenia, czy porywa zawodowca, czy żółtodzioba Miała porcelanowe oczy. Szkliste. Martwe jak oczy lalki. Nie oddychała, ale jej serce biło, słabo, słabiuteńko. Kurczyło się ostatkiem sił, ale wytrzymało do czasu przejęcia jej przez ratowników. Po czym stanęło. Była pod śniegiem dwie godziny! Gdy ratownicy stanęli do walki o jej życie, ani przez moment nie wątpili, że się uda. Rozpoczynając reanimację, zaczęli heroiczną walkę o… nadzieję i nie odpuścili, choć wszystko zdawało się być przeciwko nim, przeciwko niej. (…) Miała na imię Kasia i 25 lat. Lawina, która spadła z rejonu Świstówki, porwała cztery osoby. Ich los zdawał się przesądzony. Karty rozdane. Mimo to grupa zdeterminowanych ludzi stanęła do rozgrywki z Bogiem, wykładając na stół swoje doświadczenie, odwagę i wiarę w cuda. I cud się zdarzył. Ale u jego podwalin leży jedna z największych tragedii w historii TOPR. • Bezradność, totalna bezradność. To uczucie dominuje w przypadku zetknięcia się z lawiną. Potęga natury i świadomość nieuchronności losu są obezwładniające, niezależnie od tego, kogo dosięga żywioł. Specjaliści bardzo często powtarzają, że dla lawiny nie ma znaczenia, czy porywa zawodowca, czy żółtodzioba – jeśli nie potrafili jej uniknąć, dla obydwu będzie równie bezwzględna, a to, czy i który z nich przeżyje, zależy wyłącznie od tego, co komu pisane. Zima 1956 r. była wyjątkowo śnieżna, a pogoda parszywie zdradliwa. W lutym intensywnie sypał śnieg, a na początku marca przyszło gwałtowne ocieplenie, destabilizując pokrywę śnieżną. Nabite w żlebach i nawiane na polach śnieżnych ogromne masy białego puchu były tykającą bombą zegarową, która 3 marca wybuchła. – Koło południa przyszła do centrali wiadomość, że w Dolinie Pięciu Stawów Polskich zeszła lawina, porywając narciarza – wspomina Michał Gajewski. – Ruszyliśmy do akcji, ale na miejsce dotarliśmy około trzeciej! Takie to były czasy! Wszystko odbywało się na piechotę, dlatego już w drodze wiedzieliśmy, że będziemy zdecydowanie za późno, a to, co zobaczyliśmy na miejscu, utwierdziło nas w przekonaniu, że szukamy ciała. Nigdy nie widziałem tak dużej lawiny. Spadła na zalesiony teren, piekielnie utrudniając poszukiwania. Pod śniegiem było sporo kosodrzewiny, mieliśmy problemy, by rozpoznać, w co uderza sonda. Pracowaliśmy do nocy. Niestety, nie znaleźliśmy zasypanego. Trafiliśmy na niego dopiero po kilku tygodniach, gdy wytopiły się śniegi. Okazało się, że leżał metr nad potokiem, zakopany w kosówce. Tego wieczoru po nieudanych poszukiwaniach mieliśmy odpocząć w schronisku w Roztoce, ale nadeszła wiadomość, że z Goryczkowej Czuby zeszła kolejna potężna lawina, która zmiotła z powierzchni… schronisko oraz szałas pasterski! Pięć osób zginęło. Tego ranka nic nie wskazywało, że wydarzy się coś tak strasznego. Zofia i Władysław Marcinowscy, małżeństwo prowadzące schronisko, jak co dzień pojawili się w pracy, była z nimi ich dwuletnia córeczka Marysia. Ponieważ mała kichała, kasłała i leciała z rąk, pani Zofia postanowiła zawieźć ją do Zakopanego, a choć chciała zostać z dzieckiem chwilę dłużej, obowiązki na górze wzywały. Po kilku godzinach pojawiła się więc w Kuźnicach, a że dzień zaczął szarzeć, kładąc się mrocznym cieniem na szlakach, jeden z pracowników kolejki zaproponował kobiecie szybką podwózkę na szczyt. Łatwiej przecież zejść z Myślenickich Turni, niż samotnie przedzierać się w mroku pod górę. „Prawda to, prawda”, przyznała wdzięczna pani Zofia i rzutem na taśmę, jako ostatnia i jedyna pasażerka wagonika, ruszyła w górę… ku przeznaczeniu. Ech, gdyby nie wsiadła do tej kolejki, gdyby szła piechotą – kto wie, może oszukałaby los? A tak… w chwili tragedii prawdopodobnie obierała kartofle, bo ratownicy znaleźli ją z charakterystycznym nożykiem w ręku. Jej mąż oraz trzej żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza odpoczywający przed schroniskiem wbici zostali w jeden kąt. – To, co zobaczyłem po dojściu na miejsce zdarzenia, zostanie mi w pamięci do końca życia – kontynuuje opowieść Gajewski. – Czegoś takiego nie mógłbym sobie wyobrazić nawet w najstraszniejszych snach. Schronisko zostało dosłownie zmiażdżone. Mieliśmy przed sobą górę śniegu i belek. Wszystko razem wymieszane. Tragedia wstrząsnęła Polską. W Tatrach nigdy nic podobnego nie miało miejsca. Rozmiar kataklizmu przerażał i przytłaczał, a jednak ludzie, którzy w odruchu serca ruszyli na pomoc, wierzyli, że być może zdołają kogoś uratować. Próżne to były nadzieje. Sama lawina była potężnych rozmiarów, a w połączeniu z rozbitym