Optymizm wywołany pojedynczymi zwycięstwami demokratów może w przyszłym roku zostać zgaszony przez nową falę populizmu Już nawet tego nie ukrywa. W czasie wiecu kampanijnego powiedział niedawno, że jeśli znowu wygra, będzie dyktatorem. Wprawdzie tylko „przez pierwszy dzień urzędowania”, ale z normatywnego i ustrojowego punktu widzenia niewiele to zmienia. Donald Trump już w pierwszej kadencji udowodnił, że normy instytucji demokratycznych są dla niego wtórne, choć ostatecznie przegrał z systemem. Głównie dlatego, że przynajmniej część jego współpracowników w chwili próby pozostała wierna konstytucji i ideom ojców założycieli, nie poddając się naciskom chorego na władzę autokraty. Jeśli wygra po raz kolejny, niszczycielską krucjatę zacznie szybciej i stanie się ona bardziej krwista, bo nie będzie komu go powstrzymać. Trump – reaktywacja Wśród republikanów ma praktycznie zagwarantowaną nominację, w jego cieniu kontrkandydaci zamieniają się miejscami, ale czy na prowadzeniu jest aktualnie Ron DeStantis czy Nikki Haley, nie ma to znaczenia. Edward Luce, korespondent „Financial Timesa” w USA, szacuje, że w Partii Republikańskiej tzw. Never Trumpers, prawicowi wyborcy odrzucający kandydaturę Trumpa, stanowią maksymalnie jedną czwartą elektoratu. Trump może sobie pozwolić na ignorowanie debat, w których mierzą się jego rywale, publicznie chwali się tym, że oskarżenia w federalnych śledztwach tylko podnoszą mu słupki poparcia i zapowiada, że tym razem nie będzie brał jeńców. W skali kraju też czuje się coraz bardziej komfortowo. Według listopadowego sondażu Siena Poll dla „New York Timesa” Trump prowadzi w pięciu z sześciu stanów kluczowych dla wyniku wyborów, w niektórych jego przewaga nad Bidenem jest dwucyfrowa. Choć gospodarka ma się coraz lepiej, ceny paliw kopalnych spadają, a urzędujący prezydent robi, co może, żeby amerykańskim portfelom ulżyć, dotując zielone inwestycje i anulując kolejne partie długu studenckiego, wyborcy wciąż nie uznają go za prezydenta, któremu dobrze idzie. Na jego niekorzyść działa też konflikt Izraela z Hamasem, który potężnie zdemobilizował amerykańskich muzułmanów, poprzednio popierających duet Biden-Harris i na pewno bardzo niechętnych Trumpowi – islamofobowi i rasiście. Poparcie (nawet jeżeli w ostatnich tygodniach słabnące) dla izraelskiej ofensywy w Gazie wypchnęło muzułmanów poza nawias elektoratu Partii Demokratycznej i dzisiaj deklarują, że albo nie pójdą głosować wcale, albo poprą kandydata niezależnego. Tu najczęściej wskazują Cornela Westa, który otwarcie staje w tym sporze po stronie palestyńskiej. Oczywiście żaden kandydat „drogi środka” czy „nowego otwarcia” nie ma najmniejszych szans na prezydenturę, ale czego nie weźmie sam, może zabrać Bidenowi. Susan Glasser, dziennikarka tygodnika „New Yorker”, zauważyła, że wybory prezydenckie w USA dawno straciły ogólnokrajowy charakter. To po prostu walka właśnie o tych kilka kluczowych stanów, w których wahadło może się przechylić na którąś stronę. Papierkiem lakmusowym, pisze Glasser, będzie Michigan, czyli stan, w którym jest relatywnie dużo muzułmanów. Biden wygrał tam ostatnio przewagą 2,78 pkt proc., w liczbach bezwzględnych było to nieco ponad 150 tys. głosów. Wystarczy, że West zbierze tam 50 tys., a notowania Trumpa pójdą w górę, i demokraci tracą aż 16 głosów w Kolegium Elektorskim. Nie mówimy o tym, czy Donald Trump wygra ani co się stanie z Ameryką, jeśli wróci do Białego Domu. Na ten temat napisano już całe tomy, warto przytoczyć chociażby najnowszy, styczniowo-lutowy numer magazynu „The Atlantic”, w którym wszyscy wiodący autorzy napisali eseje przestrzegające przed kolejną kadencją Trumpa. Koniec pomocy dla Ukrainy, znacząca redukcja zaangażowania USA w NATO, upolitycznianie sądów, wyjście z porozumień klimatycznych, kontynuacja oddzielania dzieci od rodziców na granicy z Meksykiem, budowanie pomostów z innymi autokratami, ataki na wolne media – lista ledwo mieści się na okładce. W 2024 r. odbędą się wybory w ponad 70 krajach i będą dotyczyły codzienności co drugiej osoby na świecie. 2 mld ludzi będzie w nich uprawnionych do głosowania, jak wylicza „The Economist”. I choć wygląda to jak zapowiedź wielkiego święta demokracji, świat najpewniej zaleje kolejna fala autorytaryzmu. Od teraz do listopada 2024 r. o amerykańskich wyborach prezydenckich pisać będziemy często, bo znacznie bardziej niż cztery i osiem lat temu wpłyną one na rzeczywistość w Europie. Jeśli do tego czasu Ukraina nie pokona Rosji, a Europa nie zwiększy