Egipska polityka podwórkowa

Egipska polityka podwórkowa

Społeczeństwo jest jeszcze bardziej rozwarstwione niż przed rewolucją Korespondencja z Egiptu Tragiczny wypadek balonu turystycznego 26 lutego w Luksorze mógłby symbolizować kondycję Egiptu, kraju pogrążającego się w politycznym i ekonomicznym marazmie. Subtelniejszych, ale i pospolitszych metafor można wyszukać wiele. Góra śmieci zalegająca przy dworcu kolejowym w Aleksandrii, koczownicy na placu Tahrir, którzy zamienili centrum Kairu w pobojowisko, spalone samochody przy (również spalonej) głównej siedzibie dawnej partii rządzącej, gdzie od dwóch lat nikt nie zagląda – to wszystko odzwierciedla stan państwa. Politycy toczą boje, których końca nie widać, a przeciętny Egipcjanin, z typowymi dla siebie cierpliwością, dystansem i pogodą ducha, zajął się własnymi sprawami: pracą, rodziną i paleniem sziszy w kawiarni. Owszem, rozprawia o polityce, ogląda wiadomości, martwi go stan gospodarki. Wie jednak, że nikt za niego nie zarobi, a już na pewno nie ci, którzy spierają się o to, ile ma być islamu w konstytucji. Kres rewolucyjnego romantyzmu Jednym z wielu problemów egipskiej transformacji jest szybkie przejście do polityki podwórkowej – przedwczesny koniec okresu romantycznego, w którym cała opozycja walczyła z reżimem Hosniego Mubaraka. Gdy ten podał się do dymisji, a władzę na kilkanaście miesięcy przejęło wojsko, powrócono do polityki przez małe p – nietrwałych i niejasnych układów oraz walk o urzędy i inne państwowe zasoby. Dziś nie ma już śladu po antyreżimowej jedności, a linie podziałów przebiegają zupełnie inaczej. Oprócz potężnej i wciąż poważanej armii, która odnajdzie się w każdej sytuacji, z procesu przemian korzystają najlepiej zorganizowani Bracia Muzułmanie. Popełnili już jednak tyle błędów, że są bliscy utraty popularności budowanej przez dekady. Ani prezydent Mohammed Mursi czy premier Hiszam Kandil, ani liderzy Partii Wolności i Sprawiedliwości nie mają klarownego pomysłu na porewolucyjną tożsamość, więc odbijają się od ściany do ściany. To kokietują salafitów, bo w końcu zbliżają się wybory, to przekonują Amerykanów, że są umiarkowani, prodemokratyczni i przewidywalni. Od tego zależy prawie pięciomiliardowa pożyczka, którą kusi Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Reagują też na pohukiwania ulicy, jednocześnie zagarniając osierocone obszary państwa i gospodarki. O tym, że islamiści szybko się uczą, świadczy fakt, że podczas protestów towarzyszących obchodom drugiej rocznicy rewolucji unikano starć z siłami bezpieczeństwa. Te interweniowały tylko w wyjątkowych sytuacjach. Tak było m.in. w Kairze, gdzie manifestowano głównie przed Pałacem Prezydenckim, jak również w Aleksandrii, gdzie oprócz antyrządowych demonstrantów na ulicach można było zobaczyć zwykłych bandziorów z pistoletami i maczetami. – Tym ludziom na pewno ktoś płaci! – przekonuje mnie poznany w kawiarni Egipcjanin. Nie potrafi powiedzieć kto. Przedstawiciele dawnego reżimu? Nie wiadomo. Dużo poważniejsze rozróby miały miejsce w Port Saidzie oraz w innych miastach nad Kanałem Sueskim. Na ulice wyprowadzono wojsko i zarządzono tymczasowy stan wyjątkowy. Iskrą, która spowodowała wybuch, był werdykt skazujący 21 fanów miejscowego klubu piłkarskiego na karę śmierci za udział w dramatycznych walkach na stadionie w Port Saidzie ponad rok temu, tuż po meczu między lokalną drużyną Al-Masri a kairską Al-Ahli. Podczas rzezi zginęło ponad 70 osób. Surowa kara oburzyła mieszkańców miasta, a jednocześnie uradowała kibiców stołecznego Al-Ahli, którzy określają się mianem Ultras Ahlawi i zasłynęli jako ważna siła rewolty z początku 2011 r. Demokraci straszą bojkotem Tymczasem, po pospiesznym wprowadzeniu ustawy zasadniczej, budzącej nad Nilem niesłabnące kontrowersje, Egipt szykuje się do kolejnych wyborów parlamentarnych. Obecnie funkcjonuje tylko izba wyższa (zdominowana przez islamistów), będąca maszynką do głosowania nad ustawami, na których zależy Braciom Muzułmanom. Konstytucja zakłada, że kiedy nie funkcjonuje odpowiednik naszego Sejmu, to izba wyższa (Szura) podejmuje decyzje. Czterostopniowe wybory rozpoczną się pod koniec kwietnia i potrwają dwa miesiące. Partie oraz grupy opozycyjne – zrzeszone w ramach Frontu Ocalenia Narodowego – straszą bojkotem, ponieważ na więcej ich nie stać. Twierdzą, że nie wierzą w uczciwość procesu wyborczego. Tym sposobem dochodzimy do sedna ciągnącego się od dwóch lat kryzysu, który odsłania istotny paradoks. Bracia Muzułmanie stanowią dziś najbardziej prodemokratyczną siłę, są bowiem przekonani, że kolejne wybory jeszcze wygrają. Siły liberalne straszą bojkotem, gdyż wiedzą, że je przegrają. Dlaczego? Ponieważ w przeciwieństwie do popełniających błędy islamistów nie mają ani pomysłu na rządzenie krajem, ani

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2013, 2013

Kategorie: Świat
Tagi: Michał Lipa