„Elektryk” od Kopcia

„Elektryk” od Kopcia

Inżynierowi z Gdańska udało się to, czego nie potrafi wiele koncernów samochodowych Zbigniew Kopeć od 17 lat nie zatankował do swojego samochodu ani kropli paliwa. Jeździ wyłącznie na prąd z gniazdka. Potrafi każdy samochód przerobić na elektryczny. W Polsce jest ich już setka. Życie z prądem 4 grosze za kilometr na prądzie z gniazdka? Jedni nie wierzą, drudzy kalkulują. Wielu decyduje się na przeróbkę samochodu na elektryczny i dzwoni do Zbigniewa Kopcia. Ale trafić do niego nie jest łatwo. Wyobraźnia podsuwa widok eleganckiego warsztatu z uwijającymi się wokół samochodów pracownikami w schludnych uniformach. Tymczasem trzeba szukać zwykłego starego domu z warsztatem w szopie na podwórku, gdzie przy parkanie zawsze stoi kilka samochodów czekających na przeróbkę. Żadne tam błyszczące limuzyny, tylko popularne nexie, matizy czy toyoty. W warsztacie nie słychać wycia silników, nie pachnie benzyną. Inżynier uwija się przy stercie części, które do czegoś są niezbędne. Do czego – laik nie zgadnie. Tak samo jak nie zgadnie, dlaczego człowiek, który z powodzeniem zamienia spaliny na prąd, wynalazca, twórca wielu patentów, tęga głowa, wciąż nie wyniósł się z tego małego warsztatu przy domu na przedmieściach Gdańska do czegoś bardziej reprezentacyjnego. Zbigniew Kopeć żartuje, że całe życie przeżył z prądem. Swój samochód przerobił na elektryczny już w 1995 r., kiedy na Żeraniu produkowano polonezy, a japońscy inżynierowie dopiero pracowali nad pierwszym modelem toyoty prius, która dwa lata później miała zadziwić świat motoryzacyjny. – Podczas studiów na Politechnice Gdańskiej wszystko sobie wyliczyłem teoretycznie, więc przyszedł czas sprawdzić to w praktyce. Od 17 lat nie przejechałem na benzynie ani kilometra, a zrobiłem ich już prawie 400 tys., i to wyłącznie na prąd – przyznaje Kopeć. Jego pierwszym „elektrykiem” była toyota corolla, z której wymontował silnik spalinowy i zastąpił go małym elektrycznym silnikiem od… pompy olejowej sztaplarki o mocy znamionowej 10 kW. Samochód jeździł. Przez chwilę. – Uczyłem się na własnych błędach, a na początku zaliczyłem kilka wtop. Pierwsza jazda skończyła się pożarem, nie wytrzymała instalacja, bo przedobrzyłem, nawsadzałem różnych diod i przełączników. Musiałem pchać swojego „elektryka” z powrotem do warsztatu. Ale to mnie nauczyło, że w samochodzie elektrycznym mniej znaczy lepiej. Różnych wpadek zaliczył jeszcze wiele i każda czegoś go nauczyła. Ale w końcu się opłaciło. W 2000 r. Kopeć zarejestrował pierwszy w Polsce elektryczny samochód osobowy. W dowodzie rejestracyjnym toyoty w rubryce pojemność silnika nie ma nic, a w rubryce rodzaj paliwa widnieje: energia elektryczna. – Co ja się nawojowałem z urzędnikami, żeby zarejestrować ten samochód, to cała historia. Dla nich to była nowość, więc nie bardzo wiedzieli, jak to ugryźć, i rzucali mi kłody pod nogi. Zresztą potem wielokrotnie musiałem się tłumaczyć drogówce z braku pojemności silnika w dowodzie rejestracyjnym. Policjanci myśleli, że to jakaś lewizna, nigdy wcześniej nie widzieli ani takiego samochodu, ani takiego dokumentu – wspomina Kopeć. Zieleń pod maską Z wyglądu toyota Kopcia ani inne samochody, które w ciszy wyjechały z jego warsztatu, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Dodatkowym kamuflażem toyoty jest jej wiek – powstała w czasach, kiedy pojazdy elektryczne grały w filmach science fiction, więc nikomu do głowy nie przyjdzie, że jeździ wyłącznie na prąd. Jedynie czujne oko wychwyci kilka różnic. Ot, choćby brak rury wydechowej. Wewnątrz zmian też niewiele. Tylko dwa nowe wskaźniki za kierownicą: woltomierz i amperomierz. Po jednym dla silnika i akumulatorów. Bo największe zaskoczenie drzemie w bagażniku i pod maską. Większość z 85 akumulatorów litowo-polimerowych zasilających silnik znajduje się w miejscu, które wcześniej zajmował bak, reszta poukładana jest w bagażniku, w którym mimo to pozostaje jeszcze mnóstwo miejsca. Akumulatory to małe, płaskie cegiełki, które z łatwością można dokładać lub odejmować w zależności od zasięgu auta. Każdy waży 3 kg. Kopeć długo ich szukał, aż w końcu znalazł producenta w Azji. Czas zajrzeć pod maskę. Przed jej otwarciem Kopeć żartobliwie ostrzega, że może być zdziwienie. Nie kłamał. Tam, gdzie kiedyś był silnik, jest… wielka zieleń. Całą komorę silnika zakrywa wykładzina imitująca trawę, pośrodku niej zaś wystaje niewielki kawałek aluminium. To fragment silnika elektrycznego. Kopeć zdejmuje wykładzinę i tym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 38/2013

Kategorie: Kraj