Ochotnicze organizacje paramilitarne pojawiają się w całej Europie. Ich cel – zatrzymać napływ muzułmanów Od pierwszych dni lata 2015 r., gdy uchodźcy tysiącami szli przez kraje bałkańskie, słyszymy doniesienia o ruchach paramilitarnych, które z obywatelskiego powołania bronią granic Europy. Militaryzacja sprzeciwu wobec migrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki trwa więc niemal tak długo jak sam kryzys migracyjny. Wielu ekspertów i komentatorów uznało to wręcz za logiczną konsekwencję sytuacji politycznej. W obliczu wzrostu poparcia dla przeróżnych partii populistycznych i przy coraz powszechniejszym zagrożeniu terrorystycznym młodzi ludzie ochoczo łapiący za broń wydawali się zjawiskiem normalnym. A przynajmniej spodziewanym. Większość z tych organizacji długo pozostawała niegroźna. Ot, gdzieś na Bałkanach kilku byłych wojskowych oraz paru prawicowych radykałów przebrało się w ciuchy z demobilu i przejechało kilka razy wzdłuż granicy. Media głównego nurtu bagatelizowały to zjawisko jako sezonowe, bez podstaw systemowych. Parawojskowi mieli zniknąć tak szybko, jak się pojawili. Wszystko wskazuje jednak na to, że będzie odwrotnie i siły ochotnicze staną się trwałym elementem europejskiego systemu bezpieczeństwa. Floty i mundury Z oczywistych względów sercem epidemii paramilitarnej są kraje Półwyspu Bałkańskiego. Tam napływ uchodźców dał się odczuć najmocniej. Na początku jednak obywatelskie patrole monitorujące zewnętrzne granice Unii nie były tak do końca obywatelskie. Pierwsze zorganizowane grupy powstawały bowiem z wyraźnej inspiracji i z pomocą logistyczną radykalnych partii politycznych. Już półtora roku temu internet podbijały wideoklipy promujące samorządowców węgierskiej ultraprawicowej partii Jobbik. Ubrani w bluzy khaki jeździli terenówkami po polach i łąkach południowych Węgier w poszukiwaniu nielegalnych imigrantów. Podobne materiały „promocyjne” rozprzestrzeniały się w Serbii czy Macedonii. Wówczas jeszcze prezentacja działań była bardziej komiczna niż przerażająca. Trudno bowiem wyobrazić sobie kilkutysięczną grupę uchodźców, która przestraszy się kilku mężczyzn, nawet dobrze zbudowanych, stojących na pace terenowej toyoty. Dzisiaj jednak akcje przybierają coraz bardziej zinstytucjonalizowane formy. Zamiast przypadkowych samochodów z napędem na cztery koła mamy oznakowane floty pojazdów. Zwykłe bluzy ustępują miejsca uniformom z naszywkami. W szeregach organizacji paramilitarnych pojawia się też coraz więcej kobiet, menedżerów średniego szczebla dużych korporacji, przedsiębiorców, a nawet nauczycieli czy wykładowców akademickich. Spontaniczne oddziały pograniczników przestały być przystanią dla sfrustrowanych młodych radykałów i emerytowanych wojskowych. Przeciwnie – zahaczają o coraz to nowe kręgi społeczne, również dzięki przekazowi ideologicznemu. Bułgarski ślad Doskonałym przykładem instytucjonalizacji tych ruchów jest Bułgaria, o której niewiele pisze się w zagranicznej prasie, również polskiej, mimo że leży na jednym z głównych szlaków migracyjnych na północ Europy. Tamtejsi paramilitarni założyli Komitet Ocalenia Narodowego. Na jego czele stanął Vladimir Rusev, były zawodowy wojskowy, od kilku lat – jak sam mówi – zajmujący się popularyzacją treningu wojskowego i wskrzeszaniem ducha obronności w narodzie bułgarskim. Rusev, dokładnie przepytany niedawno przez reporterów dziennika „Los Angeles Times”, unika odpowiedzi na temat liczebności swojej organizacji. Twierdzi tylko, że zaawansowana logistyka pozwala mu na stały kontakt z jego ludźmi. Dzięki temu w chwili zagrożenia może momentalnie zmobilizować nawet 800 ochotników. Nie podaje nazwisk, ale chwali się, że do Komitetu należą znani przedsiębiorcy, celebryci i byli olimpijczycy. Nawet reklama internetowa została przez Ruseva wydźwignięta na inny poziom. Podczas gdy Jobbik w swoim klipie objeżdżał pola, bułgarski KON wyemitował w styczniu na YouTube coś w rodzaju relacji z jednego z wypadów. Na filmie widać tereny przypominające pogranicze z Turcją, gdzie kilkunastu członków Komitetu w jednolitych mundurach i w maskach otacza grupę ok. 20 uchodźców, najpewniej z Bliskiego Wschodu. Nie wiadomo, czy akcja naprawdę miała miejsce ani co ewentualnie stało się z uchodźcami po przejęciu ich przez oddział KON. Wiadomo na pewno, że działania Ruseva są odpowiedzią na coraz większe poczucie zagrożenia zwykłych obywateli. Nie tylko Bułgarii, ale większości europejskich krajów. Sam założyciel Komitetu Ocalenia Narodowego ostro protestuje, gdy dziennikarze nazywają jego organizację paramilitarną. Twierdzi, że od klasycznych bojówek różni ich to, że nie noszą przy sobie broni palnej (milknie jednak, gdy pyta się go o powód