Co zostanie w pamięci po nicejskim szczycie Unii Europejskiej? Przeciętni “oglądacze” telewizji mogą nie zapamiętać więcej niż chmury gazów łzawiących i dymu palonych opon. Powoli prawdziwą (i złą) tradycją zgromadzeń polityków stają się gwałtowne demonstracje młodych tzw. antyglobalistów z hasłami – by zacytować jeden z transparentów z Nicei – “kapitalizm na śmietnik”, a całą ideę integracji w obecnych warunkach uważają za wymysł kapitalistycznego szatana. Dla polityków z 27 krajów naszego kontynentu, którzy pojawili się w Nicei, to oczywiście niedobra wiadomość. Nie tylko reprezentanci 12 krajów, które próbują przedrzeć się przez unijne ucho igielne, ale także liderzy Piętnastki chcieliby pewnie, by Nicea stała się symbolem europejskiej jedności. Szczególne ambicje w tej dziedzinie mieli Francuzi, którzy tym spotkaniem kończyli tzw. prezydencję swego kraju w UE. Jacques Chirac podjął nawet przed szczytem kilkudniową podróż po europejskich stolicach, by przekonać polityków Unii do demonstracji jedności. Objeżdżanie Europy to jednak za mało, należałoby powiedzieć, jeśli sam Paryż nie jest pewny, jakiej chce Unii. Zapadły decyzje skromniejsze, niż mogłyby zapaść. Rozczarowanie przeżyły przy tym nie tylko państwa kandydujące do Unii, które liczyły na określenie w miarę dokładnej daty-horyzontu przyjęcia, ale także członkowie UE. Skromna reforma strukturalna, dotycząca wewnętrznych kwestii unijnych, a na dodatek ostudzenie nadziei na szybkie poszerzenie unijnej rodziny, komentują niektórzy. To jednak przesadny pesymizm. O tyle psychologicznie uzasadniony, że np. w Warszawie mamy okazję przeżywać prawdziwą huśtawkę emocji w związku z naszym akcesem do Unii. Kilka miesięcy temu przestoje w rokowaniach z UE i rozgrzebane kolejne tzw. płaszczyzny negocjacyjne kazały Polakom posypywać głowy popiołem. Listopadowy raport Komisji Europejskiej, który uznał, że Polska poczyniła w ostatnim czasie największe postępy w przystosowaniu do warunków UE i przesunął nas do grupy państw najbardziej zaawansowanych w tym procesie, rozbudził apetyty na szybszy akces, tym bardziej że brukselscy urzędnicy zarysowali scenariusz rozszerzenia. Potem była – deprymująca znowu – decyzja ministrów spraw zagranicznych Piętnastki, którzy sprzeciwili się przyjmowaniu kalendarza w sprawie rozszerzenia, ale zaraz potem dodające jeszcze raz otuchy ciepłe słowa Gerharda Schrödera w Warszawie, że Niemcy nas nie opuszczą w sprawie rozszerzenia. Co z tego zostało w Nicei? Wynegocjowany z trudem kompromis mówi o nadziei Unii, że w wyborach do parlamentu europejskiego w 2004 r. wezmą udział pierwsi nowi członkowie, choć i tu pojawiło się zaraz publiczne zastrzeżenie, że to zaledwie “perspektywa”. Nie jest to oczekiwana przez Polskę i inne kraje data 1 stycznia 2003 r. Z drugiej strony, to wciąż perspektywa nie tak odległa, by rwać szaty i narzekać na unijny egoizm. Komentatorzy zwracają jednak uwagę na haczyk, jaki pojawił się przy okazji nicejskich decyzji. Piętnastka przeniosła bardziej precyzyjne decyzje, dotyczące przyjęcia nowych członków (po raz kolejny zresztą), na czerwiec 2001 r., czyli szczyt wieńczący prezydencję Szwecji, akcentując równocześnie, że wszystko zależeć będzie od stopnia zaawansowania kandydatów. W kuluarach nicejskiego szczytu nie bez powodu zinterpretowano to jako chęć Sztokholmu, by trochę tylnymi drzwiami wpuścić do UE najpierw małą Estonię, z którą nie będzie kłopotów, a nie np. Polskę. Warszawa może zacząć narzekać. Ale raport Komisji to dowód, że nie tędy droga. Europę trzeba zmusić do otwarcia drzwi dla nas. Jak? Znamienna wydaje się opinia “Le Figaro”, który brak dat rozszerzenia tłumaczy nie tylko debatą na temat sprawności działania instytucji europejskich przy 27 państwach członkowskich, ale też słabym przygotowaniem kandydatów. Unijni dyplomaci mówią wprost: kandydatom brakuje konkretnych argumentów w postaci wysokiego stopnia gotowości do przestrzegania i egzekwowania reguł UE i obstają przy postulatach wielu odstępstw i okresów przejściowych w kluczowych dziedzinach. A na pewno wiele brakuje im do poziomu gotowości do członkostwa Austrii czy Szwecji. Oznacza to, że trzeba dalej odrabiać swoje “zadania domowe”. Szybciej uchwalać niezbędne ustawy, restrukturyzować gospodarkę. Także – mądrzej pokazywać w Polsce zyski i straty z akcesu do Unii, bo tylko 47% Polaków, którzy akceptują dziś członkostwo w UE, to sygnał alarmowy. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Mirosław Głogowski