Filmowa twarz cierpienia

Filmowa twarz cierpienia

Chcę zmienić spojrzenie ludzi na wszystkie wojny Michel Hazanavicius – francuski reżyser i scenarzysta (rocznik 1967), autor nagrodzonego pięcioma Oscarami „Artysty”. Po fabularnym debiucie „Moi przyjaciele” (1998) odniósł komercyjny sukces parodiami przygód Jamesa Bonda. Regularnie współpracuje z Jeanem Dujardinem i Bérénice Bejo, która prywatnie jest jego żoną. 27 marca do kin wchodzi najnowszy film Hazanaviciusa „Rozdzieleni”. Spodziewał się pan światowego sukcesu „Artysty” i aż pięciu Oscarów, w tym dla najlepszego filmu i reżysera? – „Artysta” wywołał autentyczny entuzjazm. Byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ nie zdarza się to zbyt często w życiu reżysera. Muszę jednak przyznać, że chociaż zachwyty i światowy sukces mnie zaskoczyły, czułem podświadomie, że na nie zasłużyliśmy, że są rekompensatą za uczciwie wykonaną pracę. Wcześniej powtarzałem ekipie: „OK, »Artysta« być może nie wzbudzi euforii w kinach, telewizja też się na niego nie rzuci, ale pod względem artystycznym na pewno wysoko stawia poprzeczkę. Takich obrazów nie widuje się codziennie”. Ufałem, że publiczność i profesjonaliści to dostrzegą. Nie spodziewałem się natomiast, że ten skromny czarno-biały film zawiedzie nas tak daleko. Nagrodzony Oscarem Jean Dujardin wyznał, że gigantyczny sukces „Artysty” i wrzawa medialna wywołały u niego traumę. – Na pewno torturuję się mniej niż Jean i stawiam sobie mniej egzystencjalnych pytań. Dla mnie to była jedynie wspaniała niespodzianka. Poza tym, jak już mówiłem, nie zadaję sobie zbyt wielu pytań. Kiedy dostaję nagrody, po prostu je przyjmuję i idę dalej. Z punktu widzenia Jeana wyścig do Oscarów był jednak na pewno trudnym przeżyciem – Jean nie mówił po angielsku ani słowa, więc amerykańska promocja wymagała od niego naprawdę dużo poświęcenia i odwagi. Oscary zmieniły pana życie? – Tak, dzięki nim poznałem Martina Scorsese i Clinta Eastwooda! Mówiąc poważnie, na pewno nie zmieniły mojego spojrzenia na świat i kino. Zmieniły natomiast moją pozycję jako reżysera. Dały mi wolność i sprawiły, że producenci są skłonni zaakceptować najbardziej ekstrawaganckie pomysły. Nie wiem jednak, czy to potrwa dłużej, bo często po euforii przychodzi smutek. Doświadczyliśmy tego po projekcji mojego ostatniego filmu „Rozdzieleni” („The Search”) na festiwalu w Cannes – krytycy czekali, żeby móc nam dopiec. Czyżby sukces zależał też od sytuacji? – Rzeczywiście wiele zależy od tego, gdzie i kiedy odbywa się premiera, lub od aktualnego kontekstu społecznego. Tak czy owak, po „Artyście” wiedziałem, że już nigdy nie może być lepiej! Wielki francuski aktor Daniel Auteuil powiedział kiedyś: „Nigdy nie wierzcie w to, co o was mówią – że jesteście beznadziejni czy wspaniali”. To najsensowniejsza profesjonalna rada, jaką kiedykolwiek otrzymałem. Dlatego nie wierzyłem ani w peany na cześć „Artysty”, ani w dywagacje francuskiej krytyki o „Rozdzielonych”. Wierzę w konkretne elementy, nie w emocje. W „Rozdzielonych” wykorzystuje pan po raz pierwszy konwencję dramatu. Dotąd specjalizował się pan w pastiszach przebojów kinowych. Myślę choćby o parodii przygód Bonda… – Kocham komedie. Zawsze ciągnęło mnie w stronę groteski – dzięki temu znalazłem zresztą pracę w telewizji, gdzie pisałem skecze do legendarnych dziś programów Canal+. Z drugiej strony zawsze byłem zapalonym kinomanem. Uwielbiam filmy Johna Reeda, Orsona Wellesa, Alfreda Hitchcocka, Akiry Kurosawy i westerny Johna Sturgesa. Jako sześciolatek przeżyłem wizualny szok na projekcji Disneyowskiego „Pinokia” – to było dla mnie prawdziwe trzęsienie ziemi i zarazem pierwsza lekcja empatii. „Rozdzieleni” są remakiem amerykańskiego filmu Freda Zinnemanna („The Search” z 1948 r. – „Poszukiwania” albo „Po wielkiej burzy”) z Montgomerym Cliftem w roli amerykańskiego żołnierza ratującego małego chłopca, uciekiniera z obozu koncentracyjnego. Po raz kolejny czerpie pan z historii kina, ale w opozycji do pana dorobku. – To moja przyjaciółka z Rwandy zachęciła mnie do zrealizowania fabuły o wojnie. Kiedy wyprodukowałem dokument o tragicznych wydarzeniach w jej kraju, zapytała mnie, dlaczego nikt nie kręci filmów o uchodźcach i lokalnych konfliktach. Pomyślałem wtedy o wojnie w Czeczenii – 100 tys. zabitych to abstrakcja, ale kiedy w filmie cierpi konkretny bohater, jego historia wzbudza w widzu współczucie. Kino może i powinno służyć ludzkim dramatom, jestem o tym głęboko przekonany. Temat wojny w Czeczenii wydał mi się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2015, 2015

Kategorie: Kultura