W ostatnich latach nastąpiło całkowite wyparcie z debaty publicznej w Polsce języka, który miałby jakiekolwiek konotacje z tradycją myśli lewicowej. Pewne słowa wydają się wręcz zakazane – trudno usłyszeć dziś w mediach czy z ust polityków w Polsce takie określenia, jak „różnice klasowe”, „kolonizacja kapitału”, „konflikt klasowy” czy „klasa robotnicza”, „samorząd pracowniczy” albo po prostu „socjalizm”. Trudno nawet usłyszeć coś o egalitaryzmie. Te wszystkie słowa zostały już wyparte z publicznego obiegu albo są traktowane jako „lewacki żargon”. „Lewackie” jest dziś zresztą wszystko, co wychodzi poza narodowo-katolickie komunały. Debata polityczna jest organizowana wokół takich pojęć, jak „tradycja”, „pamięć narodowa”, „tożsamość narodowa”, „patriotyzm”, „prawda historyczna”, „obrona wartości”, „polska rodzina”. Kategoria „narodu” rozlała się na wszystkie możliwe wymiary życia społecznego. Mamy nie tylko „narodowe interesy” (wrogie „obcym interesom”), „narodową edukację”, ale też „narodowe media” (z zupełnie „narodowymi” informacjami, które skutecznie wyznaczają cel ataku dla zdrowych, „narodowych sił”), „narodowe sprawy” (w które inni nie powinni się mieszać, jak głoszą wykładnie myśli pisowskiej), „narodową historię”, coraz bardziej „narodowe” młode pokolenie, „narodowy stadion” z nie mniej „narodowymi kibicami”. Władza dba, i to coraz intensywniej, o „narodowe bezpieczeństwo”. Kościół też w Polsce jest bardziej „narodowy” niż uniwersalny. Pod wpływem nowych wizji wicepremiera Morawieckiego kapitał także ma się stać bardziej „narodowy”. Podobnie jak na skutek działań ministra kultury zupełnie „narodowa” ma być kultura we wszystkich jej formach: „narodowego filmu”, „narodowego teatru”, o galeriach sztuki nawet nie wspominając. Jak wiadomo, do tej pory kultura w Polsce okupowana była przez postmodernizm, zgniliznę moralną, dekadencki nihilizm i pornosztukę, które demoralizowały duszę „narodową” i podkopywały jej „narodowy” rdzeń. Atakując nacjonalistów czy konserwatywną prawicę, można być posądzonym w Polsce o „zdradę narodową”, kosmopolityzm czy konszachty z „obcymi siłami”. Gorzej, że w praktyce społecznej i politycznej nie ma kodu kulturowego, który mógłby powstrzymać tę faszyzację języka i przestrzeni publicznej w Polsce. „To nie ma nic wspólnego z faszyzacją”, zawołają oburzeni zwolennicy prawicy narodowej. „To tylko przejaw zdrowego patriotyzmu”, dodadzą młodzieńcy z falangami, swastykami i krzyżami celtyckimi na koszulkach i flagach. Tak to już jest, że chociaż organizacje autorytarnej prawicy bądź zdeklarowani zwolennicy faszystowskich porządków zazwyczaj nie nazywają swoich poglądów czy organizacji faszystowskimi, lecz patriotycznymi albo propagującymi „tożsamość narodową”, ich przekaz kulturowo-polityczny jest pełen ksenofobii i uprzedzeń. Jak trafnie zauważył Michael Billig, profesor psychologii społecznej z Wielkiej Brytanii: „Jeśliby zapytać faszystów, jakie jest ich credo, z pewnością odpowiedzieliby, że »polega na gorącym poświęceniu się narodowi i przedkładaniu jego interesu ponad wszystko inne«. Faszyści zaprotestowaliby przeciw nazywaniu ich agresorami, twierdząc, że są obrońcami podejmującymi jedynie akcję przeciw obcym, kiedy zagrożone jest dobro umiłowanej ojczyzny. Hitler na przykład wyobrażał sobie, że broni Niemcy przed Żydami, zapewniając w »Mein Kampf«, że »Żydzi nie są atakowani, ale sami atakują«” („Banalny nacjonalizm”, s. 116). Nacjonaliści i faszyści najczęściej kształtują wrogie postawy wobec innych, swoim przeciwnikom politycznym przypisując zazwyczaj negatywne emocje. „Oni przecież tylko dbają o tradycję i stoją na straży wartości narodowych” – to taka patriotyczna młodzież, jak powiedział w swoim czasie Kaczyński o prawicowych kibolach. Dlatego blado wypadają próby przeciwstawienia się tej fali nacjonalizmu poprzez odwołania do jakiegoś bliżej nieokreślonego „nowoczesnego patriotyzmu”, jak to czynił ostatnio Ryszard Petru. Nie ma sensu licytować się z nacjonalistami w patriotyzmie ani zamykać polityki w klatce narodowych zakazów, obowiązków i uprzedzeń. Demokracja nie ma tożsamości narodowej, lecz jest obywatelska i coraz częściej ponadnarodowa (bezrobocie nie ma ojczyzny, podobnie jak problemy ekologiczne, łamanie praw obywatelskich czy zagrożenie nacjonalizmem). Te wszystkie kwestie można rozwiązywać nie pod flagą narodową, ale często wbrew niej. Dlatego w ogóle nie ma sensu uczestniczyć w tym rytuale flagowania i unaradawiania życia społecznego. Wspomniany Michael Billig podważa często spotykany podział na „nasz dobry patriotyzm” i „ich zły nacjonalizm”, dowodząc, że w praktyce nie ma klarownego podziału tych rzekomo dwóch odmiennych stanów umysłu. A jeśli tak, to sugeruje całkowite odrzucenie flagowania naszej codzienności. Choć bowiem nie wiadomo, dokąd mogą nas zaprowadzić te rutynowe przejawy