Już od rana czekało się na Mikołaja. Między kuchnią a sienią był korytarz, który pełnił funkcję skrzyżowania. W lewo można było iść do zimnej łazienki, gdzie na umywalce prężył się dumnie dziadkowy pędzel. W prawo – do składziku pełnego konfitur (po odkręceniu słoika babcia zdejmowała łyżką pierzynkę pleśni i nakładała nam smażone truskawki i drylowane wiśnie na biały ser). Z korytarza można też było wejść „na górę”. To tam na gazetach suszyły się makówki. Wystarczyło odgryźć suchy czubek i przechylić makową główkę jak kieliszek, żeby poczuć na języku wilgotny, słodki mak. Ale przede wszystkim z korytarza wchodziło się do „stołowego”. Stała tam olbrzymia choinka, która dotykała czubkiem sufitu. Wisiały na niej zrobione przez nas z siana i szyszek bombki, twarde laski lizaków, papierowe aniołki jak z wycinanki. Na końcu z szafki „na leki” wyciągałyśmy pachnącą syropem na kaszel watę i rozkładałyśmy ją na gałęziach jako sztuczny śnieg. Potem już tylko „przeszkadzałyśmy” – ja i kuzynka. Czyli włóczyłyśmy się oszalałe ze zniecierpliwienia, podjadałyśmy ciasta ze składziku i wchodziłyśmy wszystkim w paradę. Raz na jakiś czas zerkałyśmy na drzwi do domu, to tamtędy miał wejść Mikołaj. A później biegłyśmy znów do pokoju, stawałyśmy na palcach przy parapetach, głowę wsadzałyśmy za firankę: jest już pierwsza gwiazdka? Jest już? Jest już? Jest już? – To nie gwiazda, tylko Wenus, kretynki – kuzyn był starszy i lubił nas czasem pognębić. – Tata mówi, że Wenus jest rano – zrobiłam obrażoną minę. Wieczorem, kiedy na stół wjechały ostatnie potrawy, brzuchy bolały nas z podniecenia. Smrodek wody kolońskiej mieszał się z zapachem pierogów z kapustą. Wkrótce na białym obrusie pojawiły się czerwone plamy z barszczu. W końcu pozwolono nam odejść od stołu. Od razu pobiegłyśmy do choinki. Stała w rogu pokoju rozpalona, gotowa do startu jak jakaś rakieta. Światełka mrugały, jakby miały czkawkę. Na podłodze leżał gipsowy Jezusik. Papierowa szopka wycięta z jakiejś gazety niebezpiecznie chyliła się ku upadkowi. Wujek lał wódkę, mama kursowała do kuchni i znosiła stamtąd Bóg wie co, i stawiała to Bóg wie gdzie, bo przecież na stole nie było już miejsca na nic. 27 365 674 382 razy zdążyłyśmy już zapytać, kiedy przyjdzie Mikołaj. W końcu nawet pozwolono nam się bawić zepsutym żyrandolem, który składał się z samych (plastikowych!) kryształków i leżał na dnie szuflady, czekając na lepsze czasy. Siedziałyśmy więc na dywanie i liczyłyśmy kryształki. Te, które się odczepiły, próbowałyśmy umocować sobie na włosach niczym królewskie ozdoby. Albo powiesić na uszach w funkcji kolczyków. Ale przede wszystkim dosłownie czatowałyśmy na korytarzu. Spod drzwi wiał mroźny wiatr. Na zewnątrz szczekały psy. Nasłuchiwałyśmy, czy metalowa brama odsuwa się z łoskotem. Ale w końcu stało się: zamieszanie, szepty, a potem walenie w drzwi, głuche i głębokie, jakby ktoś łomotał olbrzymią pięścią zakutaną w wełnianą rękawicę. Tak to sobie wtedy wyobrażałyśmy. Cały czas patrzyłam na szparę pod drzwiami, pewnie dlatego najpierw zobaczyłam buty: czarne, ubłocone gumiaki, a dopiero potem kożuch – wcale nie czerwony, tylko jasnobrązowy jak spód podgrzybka. Damski pasek, olbrzymi szal zasłaniający prawie całą twarz – i wreszcie kapelusz, spod którego widać było tylko oczy. Mikołaj postukał kaloszami, zatrząsł się cały i wydobył z głębi gardła zniekształcone, chrapliwe dzień dobry. Potem wlazł do pokoju, zaczął wyciągać prezenty z worka na zboże, zerkając na nas spod kapelusza. Wreszcie przyszła moja kolej – wymienił moje imię. Trzymał w łapach zgrabnie owiniętą paczuszkę. Miałam nadzieję, że jest w niej lalka Fleur, grubsza i bardziej ludzka rywalka Barbie (o Barbie nawet nie marzyłam). – A teraz powiedz wierszyk – wysapał Mikołaj, bo już zdążył nieźle się spocić w parującym „stołowym”. Jak to? Poczułam się oszukana. W Wigilię wszyscy mieli po prostu dostawać prezenty, a nie wykonywać za nie jakąś dodatkową pracę. – Powiedz wierszyk, powiedz wierszyk, powiedz wierszyk! – wołali babcia, mama, tata, a w końcu nawet kuzynka, która też się niecierpliwiła, bo nie dostała jeszcze swojej paczki. Ale ja zupełnie nie umiałam wydobyć z siebie „wierszyka”. Byłam cała