Gajowy pilnie potrzebny

Gajowy pilnie potrzebny

Po raz kolejny ujawniły się różnice poglądów między rządem a prezydentem. Mało tego. Po raz kolejny zostały upublicznione. Od dawna, a w każdym razie od czasu zawetowania ustawy medialnej, wiadomo, że prezydent rzeczywiście jest gotów zrealizować swoje obietnice i zawetować wszystkie ustawy, które rząd i Platforma uważają za najważniejsze, kluczowe dla reformy państwa. Wiadomo już też, że bez poparcia SLD odrzucenie weta jest niemożliwe. Arogancja Platformy, która absolutnie nie liczy się z opozycją, nawet tą jak najbardziej konstruktywną, jaką był LiD, a dziś jest SLD (oraz SdPl i DKP), powoduje, że wprawdzie może wespół z PSL wszystko w Sejmie uchwalić, jednak nie jest w stanie odrzucić prezydenckiego weta. Do tego trzeba poparcia SLD. A SLD Platforma programowo obraża, nazywając „postkomuną”, w czym nie różni się od PiS. Przewodniczący Klubu PO, Zbigniew Chlebowski, zapowiedział ostatnio wyraźnie, że ustawy o IPN wspólnie z postkomunistami (czyli SLD) zmieniać nie będzie. Zważywszy na wiek dzisiejszych liderów SLD, tak Olejniczaka, jak też Napieralskiego, zarzut postkomunizmu wydaje się mocno przesadzony. Gdy w Polsce kończył się komunizm, tj. 4 czerwca 1989 r., jak w telewizji obwieściła swego czasu Joanna Szczepkowska, czy nawet 31 grudnia 1989 r., jak to z całą powagą określiła ustawa o IPN, liderzy SLD chodzili jeszcze do szkoły. Tak czy inaczej Platforma z „postkomunistycznym” SLD współpracować nie chce i nie będzie. Liczyć się więc musi z tym, że wszystkie jej ważniejsze ustawy prezydent Lech Kaczyński zawetuje, a do odrzucenia weta w Sejmie brak jej wystarczającej większości. Ma więc Platforma alibi: swego programu wyborczego nie zrealizuje, bo prezydent jej na to nie pozwoli. Nawet to dość wygodne. Nie jestem jednak pewien, czy dla elektoratu jest to tłumaczenie wystarczające. Jak by tego jeszcze było mało, narasta konflikt prezydenta i rządu, a nawet konflikt osobisty między prezydentem a premierem i ministrem spraw zagranicznych. Konflikt nagłaśniany przez obie strony. Do wszystkich ogólnie znanych zaszłości doszły ostatnio nowe. W związku z konfliktem gruzińskim. Rząd – jak się zdaje – starał się zachować racjonalnie. Prezydent po swojemu. Ponieważ politykę traktuje on jako teatr patetycznych gestów, a nie sztukę skutecznego działania, konflikt gruziński był okazją, by ten teatr zademonstrować na arenie międzynarodowej. Zaczęło się od sporów iście gówniarskich. O samolot. Rząd nie chciał dać prezydentowi samolotu na przelot do Gruzji. Dyskusja na ten temat odbyła się w mediach. W końcu Tusk dał Kaczyńskiemu samolot rządowy, ale nie tylko z załogą, lecz dodatkowo z ministrem Sikorskim na pokładzie. Aby nie było wątpliwości, premier publicznie powiedział, że Sikorski ma lecieć dopilnować, by Kaczyński w Gruzji nie narobił głupstw. Prezydent nie pozostał dłużny. Przed wylotem dwukrotnie publicznie wyraził zdziwienie, że leci z nim Sikorski. Sikorski poleciał. W Tbilisi na wiecu Kaczyński prawie wypowiedział wojnę Rosji, w każdym razie publicznie ją naobrażał. Gruzji to nie pomogło. Rosja to nam zapamięta. Co gorsza, zapamięta nam to Europa Zachodnia, która wcale nie zamierza być antyrosyjska, przeciwnie, chce z Rosją robić interesy, a polska patologiczna rusofobia jej w tym przeszkadza. Jeśli chce się w konflikcie gruzińsko-rosyjskim odegrać jakąś rolę, coś skutecznie załatwić, trzeba jak Sarkozy pojechać do Moskwy, później do Tbilisi i mediować. Nasz prezydent zebrawszy kolegów z Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii, pojechał podemonstrować w Tibilisi. Zdaje się, Kaczyńskiemu marzy się taka rola na arenie międzynarodowej, jaką odgrywał swego czasu Kwaśniewski. Kwaśniewski pojechał kiedyś do Kijowa, wsparł pomarańczową rewolucję, teraz Kaczyński chciałby podobną rolę odegrać w Tbilisi. Nie odegra z kilku powodów. Po pierwsze talentu politycznego ma mniej. Po drugie, nie zauważył, że Kwaśniewski do Kijowa sprowadził, oprócz prezydenta Litwy Adamkusa, także Solanę. Działał w Kijowie w imieniu Polski, ale widać było, że Polska działa zgodnie z wolą Unii Europejskiej i przy jej wyraźnym poparciu. W Tbilisi Kaczyński był sam, wspierany przez szefów państw bałtyckich, których rola w UE jest marginalna. Nie pojechał z nim nikt z ramienia Unii Europejskiej. Nikt z szefów ważnych państw UE, nawet Słowacja, Węgry czy Czechy nie chciały w tej hucpie wziąć udziału. Gdyby Kaczyński ze swymi kolegami z Państw Bałtyckich chciał coś ugrać nie tylko dla siebie we własnym kraju, ale dla Gruzji, nie lecieliby nie wiadomo po co do Tbilisi, ale udali

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 34/2008

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki