Garstka gra Czyżewską
fot. Michal Wozniak/East News 06.03.2024 Warszawa, Nagranie programu "Moontalk" telewizji Active Family. N/z: Barbara Garstka
To nie lament nad zmarnowanymi szansami, ale głód tworzenia Najpierw wypatrzył ją Jerzy Markuszewski i zaprosił do Studenckiego Teatru Satyryków. Po studiach znalazła się w zespole warszawskiego Teatru Dramatycznego, który zdobywał sławę pierwszej polskiej sceny. Potem Stanisław Bareja odkrył ją dla filmu. Stała się gwiazdą komedii, grała film za filmem. Po „Giuseppe w Warszawie” (1964) nazywano ją „Cybulskim w spódnicy”. Po brawurowo zagranej roli w sztuce Arthura Millera „Po upadku” (1965) – na premierze gratulacje składał jej sam autor – okrzyknięto ją polską Marilyn Monroe. Kiedy 13 czerwca 1965 r. odbierała Złotą Maskę i tego samego dnia brała ślub z amerykańskim dziennikarzem Davidem Halberstamem, korespondentem „New York Timesa”, była u szczytu kariery. Miało się okazać, że był to także dzień zapowiadający długi zmierzch amerykańskiego snu. Ten dzień nazwała najszczęśliwszym Magdalena Małecka-Wippich w tytule monodramu o dramatycznych losach Elżbiety Czyżewskiej. To inteligentnie napisany scenariusz, z energią zagrany przez utalentowaną Barbarę Garstkę, obdarzoną łatwością nawiązywania kontaktu z widownią, przygotowaną warsztatowo, aby przez ponad godzinę skupiać na sobie uwagę. Już to, aby punktem wyjścia monodramu uczynić wyobrażony protest bohaterki na samą myśl, że ktoś miałby napisać o niej sztukę, buduje autoironiczny dystans do opowiadanej historii, zaciekawia, co z tego wyniknie i jak sobie autorka i aktorka poradzą z kaprysami gwiazdy. Dobry był też pomysł, aby w centrum opowieści ulokować ów „najszczęśliwszy dzień” w życiu Elżbiety Czyżewskiej, kiedy otrzymała przyznaną jej przez czytelników „Expressu Wieczornego” Złotą Maskę i gdy wybrała już swojego życiowego partnera, z którym wkrótce wyjedzie do Ameryki. Wtedy nie wiedziała, że ten związek przyniesie jej wiele cierpień, że zostanie oskarżona o brak uczuć patriotycznych i popieranie syjonistów, że w Ameryce furory nie zrobi, a jej małżeństwo legnie w gruzach. Nie wiedziała, że wyzwiska i pogróżki zastąpią listy od pełnych entuzjazmu i podziwu dla jej talentu wielbicieli. Że zacznie być obiektem szykan i inwigilacji. Przekona się, jak niewiele dzieli sławę i niesławę. Ale wtedy wszystko zapowiadało się dobrze albo jeszcze lepiej. Barbara Garstka udźwignęła ciężar legendy. Ukazała niepokoje młodej dziewczyny z sierocińca, z warszawskiego Powiśla, szukającej swojego miejsca na ziemi. Odsłoniła jej skryte pragnienie, aby być przez wszystkich kochaną i podziwianą, przypomniała jej katorżniczą wręcz pracę, którą Czyżewska chciała dowieść, że jest tego naprawdę warta, że wszystko potrafi zagrać. Bycie na scenie, na ekranie, na estradzie miało być jej ucieczką od samej siebie – najwyraźniej nie doceniała siły swojej osobowości, gotowa uwierzyć, że jest dziewczyną przeciętną, wręcz banalną. Pojawia się zatem wśród nas z walizką, z której wydobywa kilka rekwizytów i przemienia się na naszych oczach w młodziutką gwiazdę świętującą swój najszczęśliwszy dzień. Kiedy ogląda się sceny z życia srebrnej Eli, tak niegdyś kochanej, można ulec wrażeniu, że opowiada o sobie ona sama. Tak czy owak, ja nie mogłem się uwolnić od wspomnienia ostatniego spotkania z aktorką podczas wywiadu dla „Tele Tygodnia”. Na początku lat 90. Czyżewska zaproponowała Piotrowi Cieślakowi, ówczesnemu dyrektorowi Teatru Dramatycznego w Warszawie, w którym swego czasu debiutowała (w „Wizycie starszej pani” Friedricha Dürrenmatta, 1958), sztukę „Szósty stopień oddalenia”. Na owe czasy w Polsce dramat odważny, którego autorem był John Guare, rzecz o czarnoskórym geju próbującym przebić się do kręgu wpływowego establishmentu. Dzięki podpowiedzi Andrzeja Wajdy upatrzyła w Omarze Sangare, polskim czarnym aktorze, wykonawcę głównej roli, sama też postanowiła stanąć po latach na scenie Dramatycznego. I rzeczywiście sztuka w reżyserii Piotra Cieślaka pojawiła się na afiszu 12 marca 1994 r. Jednak rachuby aktorki na triumfalny come back zawiodły. Wprawdzie zagrała rolę koneserki sztuki Louise więcej niż poprawnie (chociaż część recenzentów kaprysiła), ale nie była to rola wybitna, a Omar Sangare swoją żywiołowością i tak przyćmił resztę obsady. Rozczarowanie powrotem do Warszawy wynikało nie tyle z nieudanej roli (bo taka przecież nie była), ile z upływu czasu. Niegdysiejsza gwiazda nie starzała się razem ze swoją publicznością, która pamiętała ją jako żywe srebro. Czyżewska, przybywając z oddalenia, nie przypominała dawnej Elżuni. Wprawdzie w latach 80. kilka razy pojawiła
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety