Gdzie górnik nie wlezie, tam babę pośle

Gdzie górnik nie wlezie, tam babę pośle

Kobiety z Łazisk uratowały swoją kopalnię, częstując kołoczem w Pałacu Prezydenckim, Prymasowskim i w Watykanie Jolanta Kwaśniewska odpowiedziała na przesłany jej faks po kwadransie: zaprasza za dwa dni do pałacu. Barbara Kisielewicz natychmiast zawiadomiła koleżanki z pracy – Annę Cebulę z działu kontroli i Katarzynę Scheerową z marketingu. Zaraz potem pobiegła do sąsiadki Palentowej, znanej w Łaziskach Górnych z najlepszych wypieków, aby zarobiła ciasto na dwa gryfne kołocze. – Ty się zastanów, czy po takim wyjeździe do Warszawy my tu bydziymy jeszcze mogli mieszkać – zdążył szepnąć jej mąż Marian, dyspozytor na kopalni Bolesław Śmiały w Łaziskach. Wyjechały 17 września 2003 r. o świcie samochodem Krzysztofa, męża Katarzyny. Kisielewiczowa, od 25 lat planistka w kopalni, uczyła się w drodze przemówienia przed pierwszą damą Polski. – Ubolewamy, że 11 września w czasie protestu górników pod gmachem rządu doszło do tak drastycznych wydarzeń, że aż trzeba było na naszych mężów i ojców używać armatki wodnej, ale nie pozwolimy, aby przy tej okazji robiono z nich bandytów. Pojechali do Warszawy nie po to, aby się bić i niszczyć mienie, lecz aby ktoś ich wysłuchał i zrozumiał. Liczymy, że pani usłyszy nasz głos rozpaczy… Dalej już nie szło tak gładko. – Trzeba na rozwiązanie języka kropnąć po pięćdziesiątce koniaka – zdecydował Scheer. Zatrzymali się przed zajazdem. Panie wypiły, dostały czerwonych plam na policzkach i szyjach. I dopiero wpadły w panikę. – Mocie która różaniec? – zapytała Barbara. – Momy. Odmówiły dziesiątkę zdrowasiek i dopiero wtedy zobaczyły, że za nimi ciągną kopalniane autobusy pełne kobiet. A przecież nie zdradziły w swoim Bolesławie, gdzie jadą. Jolanta Kwaśniewska zaprosiła tylko cztery mieszkanki Łazisk. (Potem się dowiedziały, że to związkowcy z Katowic chcieli się podczepić pod ich inicjatywę). Wystraszyły się, że mogą ich wszystkich cofnąć z Krakowskiego Przedmieścia. Ale nic takiego się nie zdarzyło. Prezydentowa ucieszyła się z kołocza i powiedziała zwyczajnie: – Chodźcie, miłe panie. I nie trzeba już było wygłaszać przemówień. Jolanta Kwaśniewska wiedziała, że po niefortunnym najeździe górników na Warszawę teraz ich żony i córki będą walczyć o swoją kopalnię. Zapytała tylko, czy chcą, żeby przy tej rozmowie był minister gospodarki i polityki społecznej Jacek Piechota. – To ten, co tak mnie nerwuje, gdy mówi o górnikach w telewizji? – upewniła się Barbara Kisielewicz. – Przy bliższym poznaniu wypada lepiej – uspokoiła ją prezydentowa. Zapowiedziały, że będą mówiły samą prawdę, choćby była czarna jak węgiel. Przede wszystkim górnicy nie zarabiają średnio po 6 tys. zł, jak to się mówi ze szklanego ekranu. Barbara wyciągnęła swój pasek z rachuby za ostatni miesiąc: 1076 zł, z tego 480 zł odciągnięte na spłatę pożyczki. Pracowała we wszystkie wolne soboty – dlatego doszło 583 zł. 206 zł to ekwiwalent za węgiel. Ale jak nie ma roboczych sobót, przynosi do domu niewiele ponad 1 tys. zł. Jej mąż, dyspozytor kopalni (pierwszy po dyrektorze), robił ostatnio przez trzy soboty w miesiącu, więc dostał 2,2 tys. zł. Miały ze sobą paski dołowych, tych, którzy nie fedrują na ścianie, (tam może iść tylko 12 górników, a na oddziale jest stu). Ich zarobki, licząc z sobotami, mieszczą się w granicach 1,2-1,5 tys. zł. Od kilku lat tak to wygląda w Bolesławie Śmiałym; dyrekcja tłumaczy, że muszą zejść z kosztów, aby uratować kopalnię. – I teraz to wszystko diabli wzięli! – wypaliła przed prezydentową najmłodsza delegatka, Katarzyna Scheer. – Po co tyle wyrzeczeń, lata oszczędzania, obcinania etatów (z 5 tys. załogi zostało 1,8 tys.), trzeba było zajeździć kopalnię od razu. Jeszcze moment, a musiałyby szukać w torebkach chusteczek. Pani prezydentowa zaproponowała przerwę na zwiedzanie pałacu. Oglądały kunsztowne stiuki na sufitach, zapaliły świece w kaplicy, a po drodze opowiadały, jak dzieci w Łaziskach przeżywają ogłoszenie likwidacji kopalni. Bo ta decyzja dotyczy każdego domu. W ich miasteczku całe życie toczy się wokół kopalni, huty i elektrowni. Nie wszyscy wytrzymują takie napięcie. Wspomniały o Hermanie, który miał pięcioro dzieci i ze strachu, że po zamknięciu kopalni nie zarobi dla nich na chleb, odebrał sobie życie. A gdy wróciły do prezydenckiego gabinetu, Barbara Kisielewicz wyciągnęła z torby zdjęcia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2005, 2005

Kategorie: Kraj