Co jeszcze musi się zdarzyć, żebyśmy dojrzeli do decyzji o likwidacji gimnazjów? Nauczyciele uczą coraz więcej, uczniowie wiedzą coraz mniej. Tak oto 200 lat temu kurs rozwoju edukacji podsumował Komeniusz. Prorocze słowa, dziś całe społeczeństwo dokłada się do edukacyjnej równi pochyłej. Żadna inna sfera życia społecznego nie oddaje tak dobrze sytuacji całego społeczeństwa jak właśnie kondycja szkolnictwa. A kondycja ta jest katastrofalna: od niewłaściwego systemu finansowania przez nieprzygotowanie kadr nauczycielskich do pracy w trudnych społecznie i wychowawczo warunkach aż po jaskrawe akty łamania zasady równości dostępu do edukacji – i to za łaskawym przyzwoleniem Ministerstwa Edukacji Narodowej. Wrześniowy skandal edukacyjny Inne kraje celebrują swe doroczne jesienne rytuały, ot, choćby degustację beaujolais nouveau we Francji. Polska zaś ma doroczny wrześniowy skandal edukacyjny – ceny podręczników szkolnych, na które rodzice zaciągają kredyty, żeby potem książki były noszone setki kilometrów na dziecięcych plecach, jak gdyby nie można było postawić w szkole blaszanych szafek (a nie można dlatego właśnie, że w polskiej szkole nic nie można). Czemuż to ministrom edukacji, znającym chyba realia ekonomiczne wciąż młodego społeczeństwa wolnorynkowego, nie przyszło do głowy samodzielne wydrukowanie podręczników po najniższym koszcie, aby zapewnić je każdemu uczniowi – czyli uczynić zadość elementarnej zasadzie równości szans wśród dzieci, w najbardziej bezbronnej grupie społecznej? Inna sprawa, że na rodzimym rynku drogie jest akurat to, co powinno być tanie (książki, edukacja, opieka zdrowotna itd.), a tanie jest to, co powinno być w cenie (zwłaszcza ludzka praca). Rządom autorytarnym łatwiej kontrolować niedouczone społeczeństwo, zważmy jednak, że demokracja zakłada obywatelską samorządność. Czyżby nasze ciała ministerialne o tym nie wiedziały? A może w planie mamy zmianę ustroju? Te i podobne pytania cisną się do głowy, gdy przyjrzeć się bliżej położeniu polskiego szkolnictwa, a zwłaszcza językowi, treści i logice debat, które toczą się wokół niego (T. Hołówka, „Ile logiki jest w polskiej debacie”, „Polityka” nr 38/2011). A toczą się one także na naradach dyrektorów i kuratorów oświaty, ale co z tego, skoro demokrację mamy w Polsce połowiczną? Bo wprawdzie mówi się i dyskutuje sporo, nikt jednak tych głosów nie słucha ani tym bardziej nie traktuje ich poważnie. Bez znaczenia jest więc to, która frakcja polityczna zajmie się polityką edukacyjną po najbliższych wyborach. Polityki edukacyjnej w ogóle nie mamy. W obecnej, krytycznej sytuacji MEN ograniczy się do doraźnych interwencji i (miejmy nadzieję) do unikania zarządzeń kuriozalnych, które mogłyby tę sytuację tylko zaognić. Dwie dekady dyletanckich reform Stan naszego szkolnictwa nie wynika z jakiegoś nagłego kryzysu. Dwie dekady dyletanckich, niekończących się pseudoreform zaszkodziły mu bardziej niż II wojna światowa. Oprócz rzadkich wyjątków ze świecą szukać naszych menedżerów edukacyjnych, metodyków, pedagogów i nauczycieli w międzynarodowych stowarzyszeniach pracujących na rzecz rozwoju i monitoringu jakości kształcenia. Ma to najpierwszą przyczynę w tym, że na studiach edukacyjnych język obcy to u nas nadal egzotyka – autorka wie to z doświadczenia, ponieważ frekwencja nauczycieli na kursach doskonalących jest zastraszająco niska, jeśli oferuje się je w jakimkolwiek języku obcym. Odizolowanie naszego systemu kształcenia nauczycieli od krajów mogących dzielić się z nami standardami edukacyjnymi jest zatrważające. Niektórzy jednak z uporem budują chiński mur z wyniosłej ignorancji i przekonania, że Polska odkryje swoją edukacyjną Amerykę w pojedynkę, krocząc drogą wybrukowaną średniowiecznymi zabobonami i pozwalając manipulować szkolnictwem prawie 30-tysięcznej armii strażników cnoty chrześcijańskiej (w zasadzie już tylko jednej, i to niezbyt wzniosłej), których pensje za prowadzenie lekcji religii często przewyższają wynagrodzenie nauczyciela mianowanego, co zresztą zakrawa na kolejny skandal edukacyjny. Ciąg skandali jest tak długi, że widzimy już tylko jego bieżące ogniwa, początku zaś w ogóle nie ogarniamy. A że bolączki i problemy strukturalne szkolnictwa są powiązane, nie wiemy, od czego zacząć uzdrawianie całego systemu. Do refleksji i natychmiastowego działania wzywa seria bardzo poważnych raportów opublikowanych we wrześniowej prasie, kiedy to świat pedagogiczny, hołubiący wakacyjną bezczynność, zaczyna wreszcie sięgać po lekturę. Raporty dotyczą wielu zjawisk, które musiały przybrać rozmiary katastrofy, aby ktoś wreszcie zwrócił na nie uwagę. Martyna Bunda („Polityka”, nr 37)