Blues nie pójdzie dalej, niż sam chce. Można go zmieniać, ale kiedy zajdzie się za daleko, przestaje nim być, przechodzi w rock, jazz lub folk Z Garym Moorem rozmawia Agata Grabau – Jak irlandzkie pochodzenie wpłynęło na pana muzykę? – Gdy dorastasz w Irlandii Północnej, ta kultura otacza cię z każdej strony. Słuchasz muzyki, czytasz irlandzką poezję, która jest bardzo romantyczna i wzruszająca, jak choćby wiersze Williama Yatesa. Kiedy przeprowadziłem się do Dublina, dowiedziałem się o tym wszystkim o wiele więcej. Phil Lynott, z którym się wówczas zaprzyjaźniłem, był wielkim wielbicielem poezji, lubił muzykę celtycką i trochę mnie tym wszystkim zaraził. Skorzystałem z tego, kiedy przygotowywałem płytę „Wild Frontier” w latach 80. To zresztą Phil miał śpiewać na tej płycie, ale jego śmierć przerwała przygotowania. – Poznał pan Phila Lynotta, kiedy graliście w Skid Row. On lubił się zabawić, pan podobno mniej korzystał z możliwości, jakie dawały sex, drugs, rock&roll. Życie rockandrollowca nie wydawało się pociągające? – Nie byłem święty, paliłem trawkę, kiedy miałem 16 lat, ale szybko przestałem. I nigdy nie brałem twardych narkotyków, jak wielu moich znajomych: kokainy, heroiny… Chciałem być muzykiem, tylko to się liczyło. Ale chodziłem na imprezy, jasne. Przez jakiś czas w Dublinie mieszkałem z Philem, razem wychodziliśmy do klubów i imprezowaliśmy, ale to on zwykle bardziej świrował. Pozostać przy bluesie – Czy blues będzie się rozwijać? – Blues nie pójdzie dalej, niż sam tego chce. Można go zmieniać, rozwijać do pewnego momentu, ale kiedy zajdzie się za daleko, przestaje być bluesem, przechodzi w rock, jazz lub folk. To bardzo cienka linia. Blues to bardzo surowa, tradycyjna forma muzyki. Kiedy wrócimy do jego źródeł, zobaczymy ciężko pracujących ludzi, nieraz zakutych w łańcuchy, pracujących na polach… To w takim środowisku się narodził. Później przeszedł w formę akustyczną, jak w tzw. miejskim bluesie, np. u Sona House’a i Roberta Johnsona. Kiedy przyszedł kolejny krok i muzyka przerodziła się w blues elektryczny, wielu wczesnych bluesmanów nie chciało grać w ten sposób – m.in. dlatego Son House zszedł ze sceny. Nie mógł znieść nowego brzmienia i w latach 40. przestał grać na kolejne 20 lat. W latach 60. Nick Perls, Dick Waterman, zajmujący się promowaniem bluesa, odnaleźli go i przyprowadzili do studia, żeby znów zaczął nagrywać. Niespodziewanie zyskał wielką popularność, choć grał melodie pochodzące z delta blues, nurtu, który wydawał się już zupełnie archaiczny. Dlatego myślę, że z bluesem trzeba uważać i nie można popchnąć go za daleko. Owszem, słyszałem wielu młodych muzyków, którzy korzystają ze źródeł bluesowych i przechodzą do rozmaitych nurtów muzyki alternatywnej, ale na mnie to nie działa. Blues nie chce tam iść. – A jest w młodym pokoleniu ktoś, w kim widziałby pan następcę, kogo sam chętnie pan słucha? – Do niedawna powiedziałbym, że nie. Ale kiedy byłem w Niemczech, usłyszałem młodego człowieka, nazywa się Henrik Freischlader, świetny młody gitarzysta, który grał jako support na moim koncercie. W jego grze słychać wpływ mój i wielu innych bluesowych muzyków. Po koncercie powiedział mi, że to dzięki mnie zaczął się interesować gitarą. Odpowiedziałem, że teraz powinien zacząć przygotowywać własne utwory. Bo moje zagrał, zanim sam wszedłem na scenę, więc musiałem potem bardzo się starać, żeby wystąpić inaczej niż on. To szalenie sympatyczny chłopak, w dodatku jest jedyną osobą, która naprawdę wywarła na mnie wrażenie w ciągu ostatnich paru lat. Inni nie trzymają się ścieżki bluesa, przechodzą w rock lub inne nurty, a to już nie to samo. Warto podjąć ryzyko – Pan też wiele eksperymentował. Zaczynał pan od bluesa, później grał rock, aby wreszcie wrócić do bluesa. Skąd takie zmiany? – Kiedy jesteś muzykiem, warto próbować nowych rzeczy. Zawsze podziwiałem wykonawców, którzy podejmowali ryzyko, jak Jimi Hendrix. Kiedy przyglądamy się różnym zespołom, możemy zauważyć, że w wielu przypadkach nagrywały one płyty, z których każda była zupełnie inna od poprzedniej. Nawet The Beatles. Takie piosenki jak „Eleanor Rigby”, „Strawberry Fields”, „Please Please Me”, „Love Me Do”
Tagi:
Agata Grabau