Głębszy oddech wolności

Głębszy oddech wolności

Elected president for the leftist Workers Party (PT) Luiz Inacio Lula da Silva celebrates after winning the presidential run-off election, in Sao Paulo, Brazil, on October 30, 2022. - Brazil's veteran leftist Luiz Inacio Lula da Silva was elected president Sunday by a hair's breadth, beating his far-right rival in a down-to-the-wire poll that split the country in two, election officials said. (Photo by NELSON ALMEIDA / AFP)

Lula wygrał wybory prezydenckie. Ale to była ta łatwiejsza część jego zadania Milczał przez 36 godzin, nawet jego najbliżsi współpracownicy nie wiedzieli, na co ostatecznie się zdecyduje. Wiarygodnych przecieków nie było – podobno zaszył się w pałacu prezydenckim. Najpewniej kalkulował, czy ma jeszcze realne szanse na odwrócenie niekorzystnej dla siebie sytuacji. Ostatecznie półtora dnia po tym, jak różnicą nieco ponad 1,5 pkt proc. przegrał walkę o reelekcję, Jair Bolsonaro opublikował lakoniczny komunikat. Podziękował swoim wyborcom za poparcie i zaangażowanie w kampanię, ale przede wszystkim zapewnił, że doprowadzi do pokojowego przekazania władzy. Co jednak ważne, słowa o uznaniu zwycięstwa Luli nie padły. Mimo to demokraci w kraju i na świecie mogli wreszcie odetchnąć. Brazylijskiej wersji szturmu na Kapitol nie będzie, przynajmniej na razie. Taktyka Bolsonara Uznanie przez Jaira Bolsonara wyników procesu wyborczego nie oznacza końca niepewności, jaka towarzyszyła walce o brazylijską prezydenturę. Owszem, nie zrealizował się najczarniejszy scenariusz, którym media na całym świecie przerzucały się od kilkunastu miesięcy. Mniej więcej wtedy ustępujący prezydent, prawicowy autokrata zapatrzony zarówno w pomysły, jak i metody polityczne Donalda Trumpa, po raz pierwszy dał do zrozumienia, że we własną porażkę nie uwierzy. Już wtedy był wyraźnie z tyłu w sondażach, za Ináciem Lulą da Silvą, ikoniczną wręcz postacią lewicy nie tylko brazylijskiej, ale nawet latynoamerykańskiej. Realistycznie rzecz biorąc, szans na reelekcję nie miał zbyt wielkich, nawet jeżeli badania opinii publicznej zawyżały poparcie dla jego rywala. Bolsonaro rozpoczął więc dwutorową walkę o pozostanie u władzy. Pierwszym jej elementem było mobilizowanie elektoratu narracją o oblężonej twierdzy. W grupach dla swoich zwolenników, tworzonych przede wszystkim na komunikatorach Telegram i WhatsApp, lider prawicy oznajmiał, że drugą kadencję zabrać może mu wyłącznie „Bóg lub oszustwo”. Podważał wiarygodność sondaży, opisywał siebie jako syna i obrońcę narodu, jedynego prawdziwego demokratę. Który, dodajmy, znajduje się pod permanentnym ostrzałem zgniłych elit, wspieranych przez globalne lobby neomarksistów. To oni, nie Bolsonaro, chcieli wykończyć brazylijską demokrację od środka, to oni stanowili zagrożenie. „Trump tropików” nie miał więc wyboru, musiał ustroju i wolności bronić, a wraz z nim mieli to robić jego zagorzali zwolennicy. Ponieważ on sam służył w wojsku 15 lat, dochodząc do stopnia kapitana, a wśród jego pierwszych nominacji rządowych cztery lata temu znalazło się sporo byłych i obecnych mundurowych, obawy przed sojuszem z armią i zamachem stanu mogły się wydawać uzasadnione. Jednak ryzyko to nigdy nie było realne, a porównania między rokiem 2022 i 1964, kiedy w Brazylii władzę przejmowała dyktatura generałów, mimo wszystko nietrafione. W przeciwieństwie do tamtych puczystów Bolsonaro nie miał i nadal nie ma jednolitego poparcia we wszystkich najbardziej wpływowych klasach społecznych, a więc wśród wojskowych, przedsiębiorców i mieszkańców metropolii. Ci ostatni cenili go co najwyżej za udaną walkę z przestępczością, ale już właściciele firm pomstowali na katastrofalną politykę gospodarczą i przyśpieszone w ostatnich miesiącach rozdawnictwo socjalne. Wojsko też nie było jednoznacznie mu przychylne, głównie z powodu rozbudowywania przez administrację Bolsonara zdolności ofensywnych policji, również tej federalnej, a więc podległej ministerstwu spraw wewnętrznych. Statystyki pokazują, że prawicy rzeczywiście udało się poprawić bezpieczeństwo publiczne, ale trudno je uznawać za w pełni wiarygodne, bo to tylko wycinek kryminalnego światka. Po rekordowym pod względem zabójstw z użyciem broni palnej roku 2017 nastąpił spadek ich liczby o prawie jedną trzecią, a pomiędzy pierwszą połową 2021 r. i pierwszą połową 2022 r. ofiar śmiertelnych było mniej o 5%. Jak wskazuje jednak Robert Muggah z portalu Open Democracy, w tym pierwszym przypadku trudno się doszukiwać zasług samego Bolsonara. „Nadwyżka” morderstw w Brazylii spowodowana była walkami frakcyjnymi wśród kolumbijskich i peruwiańskich gangów narkotykowych, które przez brazylijską Amazonię i wybrzeże przerzucają kokainę do Afryki Zachodniej, a stamtąd do Europy. Kiedy sytuacja w Andach się uspokoiła, spadły statystyki w samej Brazylii. Bolsonaro stworzył poza tym niebezpieczny wyłom w strukturach sił porządkowych, do walki z przestępczością zorganizowaną wysyłając nowo utworzone jednostki straży obywatelskiej. Dwie z nich, działające głównie w Rio de Janeiro, Pierwsze Dowództwo (PCC) i Czerwone Dowództwo (CV), są dziś wielotysięcznymi organizacjami wyposażonymi w broń szturmową, a ich członkowie są przeszkoleni do działania praktycznie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Świat