Na partię prezydenta Roberta Mugabe głosowało 800 tysięcy martwych wyborców Arcybiskup Pius Ncube jest bardzo pobożnym człowiekiem. A jednak codziennie modli się, aby prezydent Zimbabwe, Robert Mugabe, jak najszybciej przeniósł się na tamten świat. Tylko śmierć dyktatora może przynieść udręczonemu krajowi lepszą przyszłość – twierdzi duszpasterz diecezji Bulawayo. Ncube wezwał mieszkańców Zimbabwe do pokojowego zrywu, jak na Ukrainie. Niech obywatele wyjdą na ulicę, aby obalić satrapę. Lecz udręczeni przez niedostatek i głód ludzie, zajęci walką o przetrwanie, mają inne troski. Nie będzie palmowej rewolucji w Domu Wodza (to właśnie oznacza nazwa Zimbabwe). Robert Mugabe ma już 81 lat, nie zamierza jednak oddać władzy. Od ćwierćwiecza żelazną ręką trzyma ster w Harare, stolicy kraju. Zapytany podczas wyborczego wiecu, kiedy przejdzie na emeryturę, odrzekł: „Gdy skończę 100 lat”. Zachodni komentatorzy uznali to za żart. Ale politolodzy w Harare są pewni, że prezydent mówił poważnie. Mugabe konsekwentnie umacnia swe rządy. W wyborach, które 31 marca odbyły się w Zimbabwe, ugrupowania władzy zdobyły ponad dwie trzecie miejsc w 150-osobowym parlamencie. Partia prezydenta, Zanu-PF, uzyskała, według oficjalnych danych, aż 78 mandatów. Opozycyjny Ruch na rzecz Demokratycznych Przemian (MDC) będzie miał tylko 41 przedstawicieli w parlamencie. Zgodnie z konstytucją, Mugabe mógł mianować 30 deputowanych. Z taką większością Mugabe może zmienić ustawę zasadniczą. Być może przywróci izbę wyższą parlamentu lub też przyzna sobie prawo wyboru następcy, tak aby w 2007 r. nie doszło do elekcji prezydenta. Kadencja „Towarzysza Boba”, jak nazywają dyktatora z Zimbabwe jego zwolennicy, upływa w 2008 r. Mugabe, pragnie jednak rządzić aż do ostatniego tchu – albo osobiście, albo poprzez posłusznych polityków. Nie przejmuje się tym, że w styczniu Waszyngton uznał jego kraj, obok Korei Północnej, Białorusi i Iranu, za jeden z przyczółków tyranii. Zachodni komentatorzy określili wybory w Zimbabwe jako farsę. Media, policja, służby bezpieczeństwa, urzędy państwowe, zastraszeni lub przekupieni wodzowie plemienni byli na usługach systemu władzy. Środki masowego przekazu pokazywały działaczy MDC jako „pachołków białych neokolonizatorów”, a lidera opozycji, Morgana Tsvangirai – jako sługusa brytyjskich imperialistów, który ma „białą krew” w żyłach. Obywatelom, którzy wyjechali za granicę, nie pozwolono głosować. A przecież w poprzednich latach prawie 3 mln ludzi opuściły Zimbabwe, aby uniknąć politycznego ucisku lub ekonomicznej nędzy. Wśród emigrantów znalazła się prawie cała elita kraju – lekarze, inżynierowie, naukowcy. Większość spośród nich pragnęła oddać głos przeciwko reżimowi. Na pomoc prezydentowi wezwano martwe dusze. Jak twierdzi opozycyjny Instytut Zimbabwe, na listy wyborcze wpisano 800 tys. nieżyjących już obywateli. Jak można było przypuszczać, nieboszczycy gremialnie poparli listę rządową. Dalsze 300 tys. nazwisk wyborców Zanu-PF gorliwi urzędnicy po prostu zmyślili. To wystarczyło, aby zapewnić „grupie trzymającej władzę” imponujące zwycięstwo – w Zimbabwe prawo do głosowania miały tylko 5,3 mln obywateli. Urny do głosowania były przezroczyste. Członkowie komisji wyborczych ostrzegli wieśniaków, że wybrano takie urny, aby od razu było wiadomo, kto głosuje na opozycję. W tej sytuacji Mugabe nie musiał wysyłać przeciwko przeciwnikom swoich brutalnych pałkarzy, „weteranów walki o niepodległość”, zbrojnych w maczety, maczugi, flinty i kije. W czasie poprzednich elekcji w 2000 i 2002 r. „weterani” położyli trupem dziesiątki przeciwników „Towarzysza Boba”. W marcu br. elekcja przebiegła jednak w miarę spokojnie. „Jeśli zbóje dwa razy spalą ci chatę, za trzecim razem zrobisz to, czego zażądają. Wystarczy, że przyjdą i popatrzą”, stwierdził pewien opozycjonista. Na wszelki wypadek policja rozpędziła jednak lub aresztowała kobiety, które modliły się na placu w Harare, prosząc o interwencję boską w wyborach. Kenijski dziennik „The Nation” napisał, że Robert Mugabe pomógł utrwalić stereotyp afrykańskich przywódców jako niekompetentnych i żądnych władzy maniaków, którzy zaczynają dobrze, lecz jako starcy rujnują swój kraj. „Lew z Harare”, jak przez pochlebców wciąż zwany jest prezydent, kiedyś zasługiwał na to miano. Był bohaterem walk partyzanckich, wraz ze swymi bojownikami wyzwolił Zimbabwe (dawną Rodezję)
Tagi:
Krzysztof Kęciek