W górach silna jak nigdzie

W górach silna jak nigdzie

Jestem kobietą, sama chodzę w góry i wiem, co robię „Pani tak sama w góry? Czy pani się nie boi?” – jak ja nie lubię takich komentarzy. A najbardziej, gdy padają z ust mężczyzny, bo nie wiem, co ma na myśli. Mam się go bać, jest dla mnie zagrożeniem? I wtedy rzeczywiście zaczynam się bać. Nie lubię też osądzania bez żadnej wiedzy, mówienia mi, że gdzieś nie dojdę, że nie zdążę przed zmrokiem, pytań, czy mam czołówkę i czy na pewno wiem, co robię. Taki ktoś przecież nie ma bladego pojęcia, dokąd idę, czy zdążę i co mam w plecaku. Czy nie widzi, że idę znacznie szybciej od niego, pewnym krokiem, nie łapię panicznie oddechu? Że w przeciwieństwie do niego jestem odpowiednio ubrana, mam dobre buty i kijki trekkingowe? Zastanawia mnie, czy te wszystkie komentarze naprawdę biorą się z faktu, że jestem kobietą. Czy w takim razie, skoro jestem kobietą i akurat nie mam z kim pójść w góry, mam nie chodzić wcale i siedzieć w domu? Otóż nie. Nadal będę chodzić. Tylko następnym razem będę przygotowana i wymyślę na te komentarze ciętą ripostę, bo ta zawsze przychodzi za późno. • Zaczęłam chodzić w góry sama, bo nie miałam z kim. Na początku bolało mnie to, wydawało się smutne, teraz się cieszę. Teraz chodzę sama, bo naprawdę to lubię, często tak właśnie wolę. Bo znajomi nie zawsze mogą lub nie chodzą tak, jak ja bym chciała, a faceci – wiadomo, raz są, raz ich nie ma. Przestałam więc uzależniać swoje wyjścia od innych, czekać, aż ktoś mnie w góry zabierze. Odważyłam się, postawiłam pierwszy krok, choć nie było łatwo, a potem szłam coraz dalej i dalej, aż sama zaczęłam chodzić w Himalajach. Nie umiem powiedzieć, kiedy pokochałam góry. Gdy miałam kilka miesięcy, rodzina przeprowadziła się z Warszawy do Kotliny Kłodzkiej, do niewielkiej wioski otoczonej Sudetami, górami niewysokimi, ale zawsze. Czy to miało wpływ na moją miłość do gór? Nie wyssałam chodzenia po górach z mlekiem matki, nikt mnie od najmłodszych lat w góry nie zabierał. Rodzice pierwszy raz weszli na Śnieżnik po 20 latach mieszkania u jego podnóża. Nie pamiętam, kiedy ja weszłam pierwszy raz na Śnieżnik, chyba z wycieczką szkolną w liceum. I raczej wtedy się nie zakochałam. A teraz, prawie 20 lat później, wchodzę na tę górę za każdym razem, gdy odwiedzam rodziców. Dla przyjemności, treningowo, bo czuję, że muszę, i nie jestem w stanie zliczyć, ile już razy byłam na jego szczycie. W duchu dziękuję rodzicom, że zdecydowali się przenieść w góry, wybudować tu dom i dać nam szansę poznania życia na łonie natury. Zanim pierwszy raz wybrałam się w Himalaje, przeszłam Sudety, Karkonosze, Tatry, a potem Andy. Ale wtedy nie chodziłam jeszcze sama, zawsze z kimś: znajomymi, siostrą, bratem, partnerem. W Andach też byłam z ówczesnym chłopakiem. W Kolumbii, w Ekwadorze, w Peru, a potem w Boliwii. W Boliwii właśnie, bez żadnego przygotowania i wiedzy o używaniu raków i czekana, weszliśmy na nasz pierwszy sześciotysięcznik. Nie sami, z przewodnikami. Nie było łatwo, ale było cudownie. Klęłam na czym świat stoi, bałam się, że zginę, ale weszłam i nigdy tego nie zapomnę. Potem chłopak zniknął, zostało złamane serce, ale niezachwiana miłość do gór. I jeszcze wiele razy góry pomagały mi w najtrudniejszych momentach. Po kolejnych rozstaniach, zawodach miłosnych, gdy próbowałam od kogoś się uwolnić, uciec. Jechałam w góry, wyłączałam telefon. Starałam się nie myśleć, nie pamiętać, nie dać się z powrotem uwięzić, nie stracić głowy i samodzielności. Żeby jednak była jasność, nie jestem herosem ani himalaistką. Mieszczę się gdzieś pośrodku skali – między profesjonalistą a niedzielnym turystą. Nie chodzę wyczynowo, chodzę dla siebie, bo lubię, i chodzę tak, jak lubię. Nieco inne zdanie mają znajomi i rodzina. Uważają, że dawno przekroczyłam granicę amatorstwa, że jestem już co najmniej półprofesjonalistką. I często słyszę, że nie doceniam samej siebie. Pewnie sporo w tym racji. Bo ostatecznie na koncie mam już dwa sześciotysięczniki, drugi zdobyty w Himalajach, wspinałam się po słynnym lodospadzie Khumbu, jednym z najniebezpieczniejszych odcinków drogi na Everest, spędziłam dwa miesiące w bazie pod Everestem, na wysokości 5364 m, bo zachciało mi się robić tam fotoreportaż, a potem wyruszyłam w samotny trekking po Himalajach, nie pierwszy zresztą. • Moja droga w Himalaje była długa i kręta. Od lat marzyłam, żeby tam się wybrać, ale wydawało

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2020, 2020

Kategorie: Obserwacje