Kryzys ekonomiczny jest jak lawina – usunięcie jednego kamienia może spowodować niszczące skutki Rozmowa z prof. Janem Monkiewiczem Prof. dr hab. Jan Monkiewicz jest profesorem na Politechnice Warszawskiej i w Szkole Głównej Handlowej. W latach 1996-97 był prezesem PZU S.A. Obecnie – prezes zarządu Polisy Życie S.A. – Czy słabnące tempo naszego rozwoju gospodarczego to oznaka wchodzenia w dłuższy okres stagnacji – czy sprawa chwilowa? – Jestem spokojny o polską gospodarkę, jeśli chodzi o tendencje długookresowe. Dziś natomiast – i w najbliższej przyszłości – musimy się liczyć z pewnymi kłopotami. Główny problem to niezrównoważenie rachunku obrotów bieżących z zagranicą, co odzwierciedla to, iż niewystarczająca jest konkurencyjność naszej gospodarki, a popyt zagraniczny przegrywa z popytem krajowym. Nasze firmy nie eksportują, bo łatwiej im sprzedawać w kraju. Dla potrzeb tej produkcji i dla zaspokojenia popytu krajowego konieczny jest jednak import. Oczywiście, gdyby eksport był atrakcyjny finansowo dla naszych przedsiębiorstw, kierowałyby one za granicę coraz więcej swych produktów. Jak wspomniałem, to niemożliwe, bo jesteśmy za mało konkurencyjni. – Czego dziś brakuje naszym przedsiębiorstwom? – Na pewno kapitałów na cele rozwojowe. W kraju niebogatym, takim jak Polska, z reguły jest nadwyżka ludzi, a niedostatek środków finansowych. W związku z tym pieniądz jest drogi i stale go brakuje, co ma określone konsekwencje dla ekspansji polskich firm. Naszych przedsiębiorstw nie stać na poważne inwestycje, intensywną promocję, wspieranie działalności eksportowej. – Czy z eksportem mamy rzeczywiście aż takie kłopoty? – Eksport nie tyle siadł, co nie wzrósł w zadowalającym stopniu. Dynamika jest za niska w stosunku do dynamiki importu. Mówi się niekiedy, że ważne są nie tyle rozmiary importu, lecz to, by był to import inwestycyjny, a nie konsumpcyjny. Nawet jednak w przypadku importu inwestycyjnego nie ma najmniejszej gwarancji, że posłuży on zwiększaniu produkcji kierowanej na eksport. Bardziej prawdopodobne jest to, iż sprowadzone dobra inwestycyjne są przeznaczane dla produkcji sprzedawanej na rynku krajowym. Pytanie, jak długo nasza gospodarka będzie w stanie wytrzymać rosnący deficyt obrotów bieżących. – A czym on grozi? – Jeśli się okaże, że kapitałowi inwestorzy spekulacyjni, przychodzący tu dla szybkich zysków, stracą zaufanie do naszej gospodarki, to sprzedadzą posiadane walory – i raptem może się okazać, że nie mamy dość środków na obsłużenie naszych zobowiązań zagranicznych. To zaś oznacza, że z dnia na dzień zmieni się kurs pieniądza. Obniżka kursu złotego powoduje wzrost cen krajowych, to z kolei sprawia, iż rośnie inflacja. Wzrost inflacji przyśpiesza ucieczkę inwestorów, środków na obsługę zobowiązań brakuje coraz bardziej – a więc uruchamia się cały niszczący mechanizm, mogący doprowadzić do załamania systemu finansowego państwa. Te zjawiska, na szczęście, jeszcze w nie rujnującej skali, mogliśmy obserwować w ostatnich kilku tygodniach. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że nie powtórzą się one w znacznie większej skali, bo deficyt wciąż rośnie i wszystko się może zdarzyć. To jest jak usunięcie jednego kamienia, mogące spowodować ruszenie potężnej lawiny. Tak stało się w Brazylii, Rosji, Czechach, Meksyku. Do pewnego czasu wskaźniki w tych krajach ładnie rosły – a potem raptownie nastąpiło załamanie i trzeba będzie bardzo ciężko pracować, by naprawić to, co tak szybko zostało zepsute. – Czy u nas też może powtórzyć się taki scenariusz? – Pocieszające, że tu nie działa całkowity automatyzm, bardzo dużą rolę odgrywa czynnik psychologiczny. Jeśli inwestorzy będą jednak ufali możliwościom polskiej gospodarki i polskiemu rządowi, nie stchórzą i uwierzą w to, iż rząd wie, co ma robić i jak uzdrowić sytuację (bo mniej nawet ważne od tego, co jest teraz, jest to, co może być w przyszłości), to takich niekorzystnych skutków nie będzie. Już jednak wicepremier Leszek Balcerowicz w swoich prognozach musiał obniżyć przewidywane wcześniej tempo wzrostu gospodarczego – i podnieść planowany wskaźnik inflacji. W 1999 roku zaś tempo wzrostu było przecież mniejsze niż w 1998 r. Około 4% – to oczywiście, w porównaniu ze światem zachodnim, jest dobry wynik, tyle, że nam potrzeba 7-8%, by móc ten Zachód gonić i restrukturyzować naszą gospodarkę, do czego ciągle nas wzywa Unia Europejska. Ten proces cały czas zresztą następuje, przecież zbliżamy się stopniowo
Tagi:
Andrzej Dryszel