Na prawicy się dogadali. Ale tylko kwestią czasu są kolejne awantury Na początek uwaga ogólna. Dwóch szeregowych posłów, Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin, dogadało się i przesunęło wybory prezydenckie. Na kiedy – nie wiemy. Być może oni sami jeszcze tego nie wiedzą. Pewnie nie do końca też wiedzą, jak będą one wyglądać. I kto będzie mógł w nich wystartować. Ale przy okazji zdecydowali, jak zachowają się Państwowa Komisja Wyborcza, Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny. Czy taki kraj można uznać za demokrację? Z trudem. Polska na osi demokracja-autorytaryzm wciąż przesuwa się w tym drugim kierunku. Coraz częściej przychodzi nam obserwować kpiny z zasad państwa prawa, z wolnych wyborów. Świat to widzi. Ale, po pierwsze, póki Rubikon nie zostanie przekroczony, póki wciąż będzie możliwy powrót do demokracji drogą normalnych wyborów, nie warto wołać, że oto nastała dyktatura. Ta gra nie jest skończona, a bunt Gowina dał nadzieję, że Kaczyński dyktatorem nie zostanie. Dlaczego – o tym za chwilę. Po drugie, mówiąc o tym buncie, analizując jego konsekwencje, powinniśmy mieć świadomość, co to była za gra. Jarosław Gowin nie rzucił wyzwania Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby pomóc opozycji, żeby zniszczyć rządzącą większość itd. Zbuntował się z dwóch konkretnych powodów – bo uważał, że obsesyjne trwanie przy majowym terminie wyborów prowadzi Polskę donikąd i jej szkodzi, a poza tym chciał zająć podmiotowe miejsce w obozie Zjednoczonej Prawicy. Być nie przystawką, ale partnerem. I wszystko wskazuje na to, że cel osiągnął. Dlatego wszelkie pretensje do Gowina, zwłaszcza publicystów bliskich Platformie Obywatelskiej, że jak zwykle w ostatniej chwili się ugiął, nie do końca są sprawiedliwe. • Tydzień temu analizowaliśmy tę rozgrywkę, wybiegając także w przyszłość. Wszystko zaczęło się od tego, że Jarosław Gowin ogłosił, że wybory prezydenckie ze względu na epidemię koronawirusa nie powinny odbyć się w maju. I że jego ugrupowanie, w sumie 18 posłów, będzie temu przeciwne. Ta deklaracja początkowo została zlekceważona jako kolejne mędrkowanie człowieka znanego z różnych wolt. Ale w końcu przebiła się do świadomości polityków i komentatorów. Wywołała wtedy efekt wybuchu granatu – bo gdyby Gowin konsekwentnie trwał przy swoim, oznaczałoby to, że Jarosław Kaczyński nie ma już większości w Sejmie. I że Gowin zaczyna decydować, które inicjatywy partii rządzącej Sejm przyjmie, a które nie. Ale żeby tak było, musiałby on zatrzymać przy sobie co najmniej pięciu-sześciu posłów swojego ugrupowania. I o to w ostatnim tygodniu toczyła się walka – czy Kaczyński różnymi metodami odbierze Gowinowi jego ludzi, czy jednak mu się to nie uda. Innymi słowy, czy zachowa większość w Sejmie, a Zjednoczona Prawica tę większość ma niewielką, bo dysponuje 235 posłami. Pierwsze starcie miało miejsce w Senacie, który debatował nad odrzuceniem ustawy pocztowej. I okazało się, że PiS przegrało je spektakularnie, 50:35, że aż 13 jego senatorów nie wzięło udziału w głosowaniu. Nie lekceważmy tego wydarzenia. To nie jest tak, że oni wszyscy machnęli ręką, uznali, że PiS i tak głosowanie przegra, więc nie warto wciskać guzika. Wiedzieli przecież, że prezes patrzy – kto jak zagłosuje, kto jest lojalny, a kto nie. Dlatego uznajmy, że przynajmniej część z tej trzynastki nie zagłosowała świadomie, żeby pokazać, że im idea wyborów majowych i całe związane z tym awanturnictwo zupełnie się nie podoba. To musiał być czytelny sygnał dla Kaczyńskiego. Drugim były pojawiające się informacje od posłów opozycji, że byli kuszeni do przejścia na stronę Prawa i Sprawiedliwości. Że oferowano im różne korzyści. O swoich posłach pisał na Facebooku Paweł Kukiz, mówili politycy Koalicji Obywatelskiej. To wszystko były sygnały, że próby pozyskania dodatkowych głosów przez PiS są nieudane. Że ta ofensywa rezultatów nie daje. A jak szło urabianie posłów Porozumienia Jarosława Gowina? On sam mówił, że może liczyć na dwunastu. Inni, że na sześciu-ośmiu. Ale to wciąż wystarczało, by zatrzymać Kaczyńskiego. PiS sięgnęło zatem po kolejny argument – mianowicie zaczęło grozić wcześniejszymi wyborami do parlamentu. Co dla gowinowców oznaczałoby odejście w polityczny niebyt. Ale to również wielkiego skutku nie przyniosło. Wszystko więc wskazywało, że do głosowania w Sejmie dojdzie i że tak naprawdę do końca nie będzie wiadomo, jaki da ono rezultat. Poza tym do Kaczyńskiego zaczynały się przebijać informacje, że data 10 maja tak czy inaczej jest nierealna. I że pomysł głosowania pocztowego jest samobójstwem, bo – jak to zademonstrował