Drzwi do szefowania Aleksandra Kwaśniewskiego ONZ otwierają się w Moskwie kluczem z Waszyngtonu… Historia wyłaniania sekretarzy generalnych ONZ jest zajmująca, niekiedy pasjonująca. Przypomina grę w karty, z tym że nie zawsze jest jasne, czy wszyscy zainteresowani siadają do tej samej gry. Jak w dowcipie, gdzie przy stole faceci licytują kolejno: „Pas”, „Para waletów”, „Dzwonek”, „To ja idę otworzyć”. Nie jest to, oczywista, gra w brydża, pokera, tysiąca czy oczko. To gra w… sekretarza. Urząd sekretarza, prócz rocznej pensji przekraczającej 330 tys. dol., to nie tylko splendor dla samego polityka, lecz także promocja kraju, z którego się wywodzi. Klasycznym przykładem jest Birma, której międzynarodowa rozpoznawalność i pozycja poszybowały w górę dzięki sekretarzowi U’Thantowi. Niekiedy bywa to „czarny PR”, jak w przypadku Austrii, gdy wyszła na jaw wojenna przeszłość państwa Kurta Waldheima. 60 lat, siedmiu sekretarzy… Ten urząd w oczywisty sposób ugruntowuje pozycję sprawującego go polityka. Decyduje o tym czas na działanie, którego społeczność międzynarodowa na ogół nie szczędzi. W swej 60-letniej historii Organizacja Narodów Zjednoczonych miała zaledwie siedmiu sekretarzy generalnych, z których tylko jeden urzędował zaledwie jedną kadencję. Zacznijmy od niego, bo to przybliży do kulis gry. Egipcjanin Butros Butros Ghali został wybrany w 1991 r. dzięki blefowi Francuzów, którego nie odczytali w porę Amerykanie. Jak się połapali, było za późno… Wyłanianie sekretarza generalnego – paradoksalnie – nie ma ścisłego regulaminu. Opiera się na pragmatycznej tradycji. Ta stanowi, że kandydat musi zyskać akceptację więcej niż dziewięciu członków 15-osobowej Rady Bezpieczeństwa, przy braku weta któregokolwiek z jej pięciu członków stałych: USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji i Chin. Ktoś taki jest potem zaklepywany przez Zgromadzenie Ogólne. Nim dochodzi do oficjalnego głosowania, Rada Bezpieczeństwa odbywa serię głosowań próbnych, mających wysondować rozkład głosów, oddalić widmo ewentualnego konfliktu, a zbliżyć do konsensusu. Konsensus bowiem to sedno oenzetowskiej religii. W 1991 r. prezydent George Bush miał swego wielkiego faworyta. Był nim jego osobisty przyjaciel, irański książę miliarder, Aga Khan. Wyboru miał dopilnować ambasador USA w ONZ, doświadczony dyplomata Thomas Pickering. Aga Khan był już raz wielkim faworytem w 1981 r., miał większość głosów w RB, ale poległ z powodu weta ZSRR, a dokładniej – osobistej antypatii Andrieja Gromyki. Rosjanie (wraz ze wszystkimi państwami afrykańskimi) forowali z kolei tanzańskiego ministra spraw zagranicznych, Salima Ahmeda Salima, którego jednak natychmiast zawetowali Amerykanie. Wtedy, jak fuks na torze, pojawił się Peruwiańczyk Xavier Perez de Cuellar, na którego grała Moskwa. Był tam ambasadorem (równolegle w Warszawie), znali go. Amerykanie nie mieli nic przeciwko. Co ciekawe, Peruwiańczyk nigdy nie miał poparcia własnego rządu. W 1995 r. bez powodzenia rywalizował o prezydenturę Peru z potomkiem japońskich emigrantów, Albertem Fujimorim. Prorokiem we własnym kraju nie został. Dziesięć lat później, gdy Amerykanie zadbali już o „nieagresję” Rosjan wobec perskiego księcia, wydawało się, że stanowisko sekretarza ma on już w kieszeni. Do gry weszła jednak Francja. Ostentacyjnie zaczęła forsować wyedukowanego w Paryżu egipskiego katolika, Butrosa Ghalego, frankofona i konesera kultury francuskiej, zasłużonego jako szef dyplomacji Egiptu w pokojowych negocjacjach Sadata z Beginem. Lobbingowi francuskiemu towarzyszyły równocześnie poufne żale adresowane do… Pickeringa, że prawie nikt w Radzie Bezpieczeństwa tej kandydatury nie popiera. Tymczasem Francuzi stawali na głowie, aby urobić większość. Łatwowierny ambasador USA postanowił w głosowaniu nie wetować i tak już „przegranego” Ghalego, a tylko wstrzymać się od głosu, by niepotrzebnie nie antagonizować Egiptu. Jakież było jego zdumienie, gdy ogłoszono wyniki. „Za” opowiedziało się dziesięciu członków, a nikt z „Wielkiej Piątki” nie wetował kandydata. Ograny jak dziecko Pickering został szybko odwołany przez Busha. Jego kariera praktycznie się zakończyła, bo uwierzył Francuzowi. Jego błąd jest, jako klasyka, studiowany we wszystkich akademiach dyplomatycznych. Było oczywiste, że przy głosowaniu nad wyborem Butrosa Ghalego na drugą kadencję Ameryka już nie da się okpić. Mimo otrzymania w 1996 r. dziesięciu głosów, w tym trzech członków z Afryki i trzech stałych członków Rady Bezpieczeństwa, Egipcjanin usłyszał amerykańskie „No”. Poparcia solidarnie nie udzieliły, wstrzymując się, Polska,
Tagi:
Waldemar Piasecki