Musieliśmy wysłuchać jedenastogodzinnej spowiedzi prawdziwych bohaterów “Długu” Rozmowa z Robertem Gonerą – Od twojego debiutu filmowego minęło właśnie 10 lat… Zostałeś polskim Aktorem Roku. – Tak, to było rzeczywiście 10 lat temu. Gdy jeszcze byłem studentem wrocławskiej PWST, zagrałem w “Marcowych migdałach”. Niedawno widziałem ten film w telewizji… Czas bardzo dobrze mu zrobił. To się naprawdę świetnie ogłąda. – Potem był film Teresy Kotlarczyk – “Zakład”, znakomita analiza stosunków w domu poprawczym… – A potem “Samowolka”… I jeszcze wcześniej “Wow” Łukasiewicza – film dla dzieci… grałem też rolę w Niemczech… A potem Krauze zaproponował mi rolę w “Grach ulicznych” i ostatnio w “Długu”. Nagroda? Cieszę się, że moja praca została zauważona. To taka dobra radość. Satysfakcja bez przeciwnika, nie czuję, że ktoś ze mną przegrał, bo ocena pracy artystycznej musi wykraczać poza tradycyjne listy rankingowe. Przez 10 lat starałem się pracować bardzo rzetelnie i sądzę, że nagroda za rolę w “Długu” sumuje moje wieloletnie doświadczenia filmowe. – Teatralne również? – No tak, choć muszę przyznać, że trochę nie doceniałem teatru. Dopiero, jak straciłem etat, to zacząłem o scenie myśleć poważniej. Po szkole teatralnej najpierw trafiłem do Teatru Muzycznego we Wrocławiu – debiutowałem u Jana Szurmieja w “Skrzypku na dachu”, a potem przez kilka dobrych lat pracowałem w Teatrze Polskim. Zagrałem kilka głównych ról. Za “Romea i Julię” dostaliśmy nawet Złotego Yorika… – Jesteś tzw. aktorem śpiewającym – w Polskim grałeś nawet Mackiego Majchra w “Operze za trzy grosze”… – Tak. Miałem szansę, nawet kilka szans, a jednak to wszystko jakoś się nie układało… ale przecież ja nie lekceważyłem pracy. Tylko gdzieś głęboko w podświadomości zafiksowałem sobie, że interesuje mnie przede wszystkim film… Pewnie dlatego nie miałem w sobie tej otwartości scenicznej, jaką natychmiast wyzwala we mnie kamera. Rzeczywiście, film jest mi bliższy, ale teraz coraz częściej zerkam znów w stronę teatru. Teatr jest aktorowi niezbędny do bezpośredniej konfrontacji granych przez siebie uczuć z reakcją publiczności. Daje szansę modelowania roli, zmian, poszukiwań – a więc rozwoju. W filmie – po kilku dublach próbnych – jest zapis i nic już nie da się poprawić. – Czyżbyś chciał wrócić do któregoś zespołu? – Raczej nie, ale interesują mnie poszczególne przedstawienia. Instytucjonalny teatr znalazł się na rozdrożu. Dyrektorzy za marne grosze trzymają na zasadach wyłączności po kilkudziesięciu dorosłych ludzi, właściwie ubezwłasnowolnionych. W wielu zespołach panuje dziwna hipokryzja – wszyscy wiedzą, że jest bardzo źle, że nie ma repertuaru, nie ma publiczności, że nie ma zdrowego budżetu i jasnej wizji na przyszłość. Ale jest zmurszała idea zespołu, sceny, halabardy. Od czasu do czasu gdzieś podniesie się bunt, od czasu do czasu gdzieś zespół wyrzuci dyrektora. Dyrektor przeniesie się do innego zespołu i po kilku roszadkach znów zapada marazm, czyli święty spokój! – Jest takie powiedzenie, że dobry aktor niezadowolony z pracy zmienia teatr, natomiast zły w podobnej sytuacji zmienia dyrektora. – Bardzo mądre powiedzonko! Nie wiem, czy byłem dobrym aktorem teatralnym, ale wiem na pewno, że nigdy nie chciałem zmieniać dyrektora. To budzi mój optymizm na przyszłość! – A przyszłość to reżyseria? – Przyznaję, że to jedno z moich marzeń. Wybrałem nie najlepszą drogę, bo, teoretycznie, powinienem pójść do filmówki i mieć otwartą drogę do debiutu. Ale myślę sobie, że praktyka na planie też może być dobrym sposobem dojścia do swojego filmu. – Byłeś drugim reżyserem w “Sezonie na leszcza”? – Tak. Bogusław Linda reżyserował i grał główną rolę. Wcześniej już byłem drugim reżyserem w “Małżowinie” Wojtka Smarzowskiego. Jestem zafascynowany pracą w filmie. I właściwie od zawsze byłem zakochany w kinie. – Co to znaczy od zawsze? – Na pewno od chwili, kiedy zobaczyłem w kinie wszystkie filmy Herzoga. Miałem wtedy kilkanaście lat i zupełnie zwariowałem na punkcie tego reżysera. – Filmy Herzoga jako fascynacja bardzo młodego chłopaka z Twardogóry – to dość niezwykłe. – Niezwykłe, bo młodego, czy bo z Twardogóry? Bardzo mocno związany jestem z moim miastem. I z Wrocławiem. Tam ukształtowała się moja osobowość – jestem taki, jaki jestem dzięki paru ulicom, paru domom, paru
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska