Grechuta romantyczny

Grechuta romantyczny

Marek był chodzącym wdziękiem i wrażliwością. Dyżurny artysta na wszystkich akademiach. Miał ogromne powodzenie W piosenkach Grechuty jest wyczuwalna nie tylko melancholia („ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii”), ale też jakaś logiczna konstrukcja, jak w budowlach, które podziwiał, jeżdżąc z występami po różnych kontynentach. W czasie ostatnich wakacji w liceum, orząc jak rolnik na ugorze, przeorał podręczniki do matematyki. Chciał wszystko zrozumieć, dać sobie radę podczas egzaminów na architekturę. Efekt harówki wprawił w podziw nauczycielkę matematyki. Przeciętny dotąd uczeń zaczął dostawać z klasówek piątki. Ale to mu nie wystarczało. Piął się wyżej i wyżej – wziął nawet udział w olimpiadzie matematycznej. Przed egzaminami na studia jeszcze tę matmę szlifował. Wystartował na wydział elitarny (kilku kandydatów na jedno miejsce) i dostał się bez trudu. Naukę traktował bardzo poważnie. Tak jak życie. Podczas gdy jego kumple dobrze się bawili, zarywając noce, on tyrał. Po latach wspominał czas spędzony nad książkami i projektami, które starannie obliczał i rozrysowywał. Po trzech godzinach snu szedł na zajęcia. Nawet gdy się spieszył, nie biegł, tylko kroczył. (…) NA TRZECIM ROKU STUDIÓW nadal z Halinką M. byli parą. Marek zakochał się w niej tuż po maturze. Oskar Bramski, mieszkający kilka ulic od Marka, pamięta, że tworzyli zjawiskową parę: urodziwi, jasnowłosi, przytuleni, zapatrzeni w siebie. Z rodzinnego Zamościa rozjechali się na studia. Ona – zdolna i niesłychanie ambitna – wyjechała do Lublina na Akademię Medyczną, on do Krakowa na Politechnikę. Architektura stała się wtedy jego pasją – na pewien czas. Piękno uwodziło go zawsze. Także piękno myśli wyrażone pasującymi do jego wrażliwości słowami, którymi będzie nas czarował i zdobywał. W 1967 r. raz on ją odwiedzał, raz ona jego. Spędzili razem sylwestra w Krakowie u znajomych Marka, gdy zyskiwał popularność w środowisku studenckim jako wokalista kabaretu Anawa. Wydawało się, że historia tej pary potoczy się szczęśliwie. ZAMOŚĆ PAMIĘTA tę dziewczynę. Do dzisiaj komentuje się tu każdy jej przyjazd na grób rodziców w Zaduszki. Halina Marmurowska-Michałowska, nadal nazywana w Zamościu Halinką M., jest lekarzem, profesorem psychiatrii. Przez długie lata nie chciała wracać do tamtej miłości i tamtego rozstania. Teraz mówi: Marek był chodzącym wdziękiem, romantyzmem i wrażliwością. Dyżurny artysta na wszystkich akademiach, śpiewał między innymi przeboje Paula Anki. Miał ogromne powodzenie. Dwa skrzydła budynku liceum żeńskiego i dwa męskiego zajmowały czworobok Akademii Zamojskiej. Wspólna była biblioteka. Podczas dużej przerwy wszyscy wylegali na zewnątrz, by sobie pogadać. Na Marka dziewczęta chciały chociaż popatrzeć. Jego ciocia była naszą sąsiadką. I tak to się zaczęło. Lubił grać ze mną na cztery ręce albo on na fortepianie, ja na skrzypcach – skończyłam szkołę muzyczną. Cieszyły nas spacery, brydż, pływanie kajakiem, wycieczki – zwłaszcza dalsze, dwudziestokilometrowe do Zwierzyńca. Były też tańce: w domu przy muzyce z lat 50. albo w klubie – w gmachu sądu – który prowadziła Zofia Wiszniowska [siostra matki – przyp. red.]. Marek grał tam na pianinie. Odbijaliśmy piłeczkę tenisową przy samodzielnie skleconej siatce – taka bardziej zabawa niż sport. To wszystko było urocze, niewinne. Miał we mnie partnerkę, przyjaciółkę. Nie zainteresowałaby go płocha panienka. Rozdzieliła nas odległość. Zastanawiałam się nad psychologią i medycyną. Wybrałam Akademię Medyczną w Lublinie. Marek chciał, żebym przeniosła się do Krakowa. Powiedział o tym moim rodzicom. – Pan wybaczy, ale to my decydujemy, gdzie studiuje nasza jedyna córka – usłyszał od mamy. Natychmiast przestał ją lubić. W Krakowie na juwenaliach przetańczyliśmy pół nocy. Jadąc do Marka, powiedziałam rodzicom, że ich nie odwiedzę, zostanę z koleżanką z akademika w Lublinie. Ojciec przyjechał. Sprawdził. Miał mi za złe nie tylko kłamstwo, ale wyjazd do kogoś, kto nie jest moim oficjalnym narzeczonym. – To niestosowne – uważał. Dlatego Marek poprosił go o zgodę, kiedy szykowaliśmy się na bal architektów w Krzysztoforach. Dwa lata ode mnie starszy, był spokojny, nieśmiały, trochę nieufny. W nielicznym zaprzyjaźnionym gronie potrafił być wesoły i dowcipny. Chciał wystartować na architekturze z sukcesem. Pisał do mnie o egzaminach, kolokwiach. Uczył się do nich nocami, ale bez nadmiernego wysiłku, ponieważ miał talent

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 50/2013

Kategorie: Kultura