Groźby Trumpa zawisły w próżni

Groźby Trumpa zawisły w próżni

Więcej amerykańskich żołnierzy w Polsce? Lepiej niech zostaną w Niemczech Donald Trump ma z Niemcami problem. Oficjalnie chodzi o to, że Republika Federalna Niemiec nie spełnia kryterium 2% PKB, jakie państwa NATO powinny przeznaczać na obronę. Berlin wydaje zalewie dwie trzecie tej wartości (45 mld euro), „żerując” tym samym na amerykańskim parasolu ochronnym. I jakkolwiek zasadne jest oczekiwanie od Niemców większego – stosownie do potencjału ekonomicznego – wkładu w militarną siłę Sojuszu, nie sposób pominąć personalnego podłoża tego konfliktu. Trump nie znosi krytycznie nastawionej do niego Angeli Merkel i pozwala, by uraz ten wpływał na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Zakładnikiem tej sytuacji stały się amerykańskie wojska stacjonujące u naszego zachodniego sąsiada. Trump zagroził bowiem, że zredukuje tamtejszy kontyngent o 10 tys. ludzi. W Polsce niektórzy politycy i publicyści przyjęli tę zapowiedź z entuzjazmem. Sygnał dała Georgette Mosbacher, amerykańska ambasador w Warszawie, sugerując, że część wycofywanych z Niemiec wojskowych mogłaby trafić do Polski. Obecnie przebywa u nas ok. 5 tys. żołnierzy US Army – sporo, ale wciąż dużo poniżej ambicji władz RP. Czy wzmocnienie amerykańskiej obecności w Polsce kosztem Niemiec stanowi dla nas kuszącą opcję? Nic bardziej mylnego. Siły wcale niesymboliczne W czasach największego zaangażowania – w latach 60. – na terenie RFN przebywało niemal 280 tys. amerykańskich żołnierzy. Poważne redukcje zaczęły się wraz z upadkiem ZSRR. Każdego roku z Niemiec „znikało” od kilku do kilkunastu tysięcy Amerykanów. W 2006 r. było ich 70 tys., dziś zaledwie 35 tys. Warto zaznaczyć, że liczby te dotyczą wyłącznie mundurowych. Wielu żołnierzy stacjonuje za granicą wraz z rodzinami – stąd typowy dla amerykańskich baz (nie tylko w RFN) wianuszek osiedli otaczających militarne instalacje. Wojskowi ze Stanów są zgrupowani w siedmiu garnizonach, z których część składa się z kilku mniejszych ośrodków. Wszystkie leżą w granicach dawnych Niemiec Zachodnich. Ponad 20 tys. żołnierzy służy w wojskach lądowych, a 13 tys. w lotnictwie – resztę stanowi personel marynarki wojennej i korpusu piechoty morskiej. Tylko jedna trzecia wszystkich amerykańskich wojskowych służy w jednostkach bojowych. Największym związkiem taktycznym rozlokowanym w RFN jest 2. Pułk Kawalerii, którego baza znajduje się w Vilseck. Kolejnym – 12. Brygada Lotnictwa Bojowego w Ansbach. Ostatnią bojową formację stanowi 480. Dywizjon Myśliwski stacjonujący w Spangdahlem. Laikom może się wydawać, że to nieznaczne siły, a biorąc pod uwagę ogólny potencjał USA, wręcz symboliczne. Należy zatem wyjaśnić, co się kryje za tymi nazwami. Amerykańscy kawalerzyści posiadają 300 wozów Stryker; dla porównania w całej naszej armii użytkuje się 700 ich odpowiedników – transporterów Rosomak. Ponadto 2. Pułk Kawalerii to jednostka o wielkim doświadczeniu bojowym. Brygada z Ansbach ma do dyspozycji niemal setkę śmigłowców – niewiele mniej niż całe Wojska Lądowe RP. Wśród nich są 24 maszyny szturmowe AH-64. W programie „Kruk”, od realizacji którego wciąż dzielą nas lata świetlne, przewidziano zakup 30 helikopterów o podobnej specyfikacji, słusznie zakładając, że istotnie poprawi to potencjał Wojska Polskiego. Na razie w tym obszarze możemy „pochwalić się” trzydziestką wiekowych Mi-24, dla których już od kilku lat w magazynach nie ma rakiet. Wspomniany amerykański dywizjon posiada 30 samolotów F-16 – niemal dwie trzecie tego, czym dysponują Siły Powietrzne RP. Co prawda amerykańskie myśliwce są o dekadę starsze, ale ich piloci, podobnie jak lotnicy z Ansbach, na lataniu znają się jak mało kto. Dwa miesiące temu jedna z maszyn dywizjonu osiągnęła nalot 10 tys. godzin, co jest najlepszym dowodem na intensywne użytkowanie sprzętu. Europejskie zaplecze logistyczne Zanim odpowiemy sobie na pytanie, czym się zajmuje reszta Amerykanów w Niemczech, warto zagłębić się nieco w historię. Dziś wiemy już znacznie więcej o tym, jak miała wyglądać amerykańska reakcja na atak ze strony armii Układu Warszawskiego. Pomińmy koncepcje z lat 60. i 70., kiedy istotą obrony byłoby zmasowane użycie broni nuklearnej (istotą ataku zresztą też). Pod koniec zimnej wojny nad Europą wisiało widmo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 28/2020

Kategorie: Świat