Hamburska giełda

Wśród wielkich międzynarodowych graczy i spekulantów giełdowych istniał niepisany obyczaj, aby co jakiś czas spotykać się w Hamburgu i we własnym gronie ustalać, co ile jest warte naprawdę. Chodziło o to, aby samemu nie pogubić się wśród sztucznych cen walut i akcji, którymi spekulowano na giełdowych parkietach i z czego żyło to spotykające się w Hamburgu grono. Nagłe wycofanie się Włodzimierza Cimoszewicza z wyścigu do Pałacu Prezydenckiego – i to w momencie, kiedy ciągle jeszcze był poważnym kandydatem, mającym szansę na udział w drugiej turze wyborów – wymaga „hamburskiej giełdy”. Byłem członkiem komitetu wyborczego Włodzimierza Cimoszewicza. Byłem nim nie dlatego, że kandydat ten oszałamiał mnie swoją wizją lub osobowością, ale w przekonaniu, że uda się wykreować zeń – być może w drugiej turze – wspólnego kandydata lewicy, a także tych wszystkich, których brzydzi polityczne awanturnictwo PO-PiS, zarówno autorytaryzm Kaczyńskich, jak i tolerowane przez Tuska tajniackie podchody Miodowicza z Platformy. Cimoszewicz miał być też prezydentem zdolnym do wetowania nieprzytomnych zmian konstytucyjnych i ustawowych uchwalanych przez prawdopodobną po wyborach prawicową większość sejmową. Nie żywiłem przy tym nadmiernych złudzeń. Nadając się idealnie do opisanej wyżej roli, jest on i był zawsze politykiem w istocie liberalnym, nie zaś lewicowym w swoich zapatrywaniach społecznych i ekonomicznych, bardzo ochoczym do flirtu z liberalną prawicą. Był również jeśli nie majstrem, to w każdym razie czeladnikiem naszej polityki zagranicznej, obrońcą „chrześcijańskiej” preambuły w konstytucji europejskiej, rzecznikiem interwencji w Iraku, wyzwolicielem Ukrainy, Białorusi i Mołdawii, a więc tych wszystkich głupstw i błędów, które obecnie skazują nas na postępującą izolację międzynarodową, od Wschodu, od Zachodu i unijnej Europy, a w rezultacie także od Ameryki, której prezydent nie znalazł ostatnio czasu na spotkanie z naszym prezydentem, zaangażowanym zresztą w walkę wyborczą w Kolorado. Wycofanie się Cimoszewicza z wyborów odbieram jako gest kompromitujący. Nie przemawiają do mnie żadne z podanych przez niego argumentów. Że kampania prezydencka jest brudna i plugawa? Oczywiście, że jest, ale bokser wchodzący na ring nie może nagle się zdziwić, że tam biją. Trzeba uderzyć mocniej i wygrać. Że odpryski błota, rzucanego przez tygodnik „Wprost” i fałszywych świadków od Miodowicza opryskały też jego rodzinę? Rodzina jest po to, aby być solidarną na dobre i na złe, a nie tylko po to, aby w razie zwycięstwa zamieszkać na Krakowskim Przedmieściu. Rejterada kandydata nastąpiła też w momencie, kiedy prokuratura oczyściła Cimoszewicza z zarzutów Miodowicza, Wassermanna, Giertycha i ich Jaruckiej, nie śmiem zaś podejrzewać, że panowie ci mają za pazuchą jakiś nowy śmiercionośny pakiet, choć uważam – o czym już pisałem na tym miejscu – że obracanie akcjami nie jest najwłaściwszym zajęciem dla polityka występującego w barwach lewicy, a więc ruchu ludzi żyjących ze swoich rąk i głów, a nie z dywidendy. Obecnie trwają spekulacje, jak rejterada Cimoszewicza odbije się na sytuacji lewicy. Zależy to w ogromnej mierze od SLD. Jeśli będzie się nadal mazać i gubić, do czego pan Olejniczak ma wyraźną skłonność, to SLD oczywiście straci w wyborach parlamentarnych, zwłaszcza że spora część funduszy poszła już na plakaty niedoszłego kandydata z niemądrym napisem „Łączy nas Polska”. „Polska – ale jaka?”, chciałoby się zapytać za Słowackim. Ale SLD może jeszcze wyciągnąć wnioski z rejterady swego kandydata. Sojusz powinien tłumaczyć wyborcom, że wobec utraty szans prezydenckich – wątpliwe bowiem, aby na miejsce zajmowane dotąd przez Cimoszewicza wdrapał się tak szybko drugi lewicowy kandydat, Marek Borowski – obrońcą wartości demokratycznych w przyszłym Sejmie stać się może tylko silna lewicowa opozycja. Dla wielu ludzi, którzy gotowi byli głosować na Cimoszewicza, jest to nadal ważne. Na dłuższą zaś metę z rejterady Cimoszewicza wypływają wnioski, które mogą być pomocne w dalszej przebudowie lewicy w Polsce. Po prostu widać już dokładnie, że budowaniem rzeczywistej, ugruntowanej światopoglądowo lewicy w Polsce nie mogą się zajmować ludzie, którzy zachłysnęli się urokami rekonstruowanego u nas kapitalizmu, akcjami, giełdami, transferami i transakcjami, często podejrzanej natury. A także wejściem na liberalne salony. Czy jest to tylko sprawa pokoleniowa, jak się to często przedstawia, mówiąc np. o odmłodzeniu, a więc i odrodzeniu SLD? Nie sądzę. Znam młodych, którzy poczuli się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 38/2005

Kategorie: Felietony