Kiedy w latach 40. i 50. Abraham Maslow formułował swoją teorię hierarchii potrzeb, uznając, że aby zaspokajać potrzeby wyższego rzędu, należy wcześniej mieć zaspokojone te bardziej podstawowe, badał raczej jednostki – czy rozmawiał z nimi – niezwykłe i powiedzielibyśmy wybitne. Wikipedia przypomina choćby cztery takie postacie: Alberta Einsteina, Jane Addams, Eleanor Roosevelt i Fredericka Douglassa. Chyba nie mógłby sobie wyobrazić, że po kilkudziesięciu latach pojawi się gdzieś na obrzeżach Europy katolicki fundamentalista jako minister edukacji w Polsce XXI w. i ni z gruchy, ni z pietruchy dopisze do maslowowskich potrzeb jeszcze swój religijny fantazmat pod nazwą „duchowość”. I oczywiście ową enigmatyczną duchowość, która w tym wydaniu oznaczać będzie jakiś rodzaj uroszczeń katolickich, umieści na samej górze ludzkich potrzeb. U Maslowa tradycyjnie potrzeby zostały uporządkowane następująco: fizjologiczne, bezpieczeństwa, przynależności, szacunku i uznania, samorealizacji. Komentatorzy zauważają, że Maslow pod koniec życia oczywiście wspominał o dążeniu do wiedzy i rozumienia świata jako o potrzebie, trudno jednak bez ekwilibrystycznego zadęcia nazwać potrzebę racjonalności – duchowością. W tym miejscu wkracza religiancka ideologizacja procesu edukacji, za której wzmożenie odpowiada Czarnek, nieodrodne dziecko katolickiego fundamentalizmu. I tak w podręcznikach do wiedzy o społeczeństwie pojawia się tajemnicza duchowość, pojęcie nieostre, dyskusyjne, wieloznaczne, niedookreślone, doskonale nadające się do kulturowej manipulacji. Samo słowo, niosąc w sobie charakterystyczny patos katolickiej nowomowy, otrzyma zapewne misję do wypełnienia, podobnie jak było z mylącą nazwą przedmiotu w szkołach – religią. Jak doskonale wiemy, od 30 lat w miejsce nauki religii dzieci i młodzież poddawane są indoktrynacji w formie katechezy katolickiej, inne religie i wierzenia do tej edukacji nie mają po prostu wstępu ani prawa do istnienia. Podobnie będzie z ową duchowością, która zostanie okrojona do nie bardzo wiadomo jakiego wymiaru konfesyjnego. Będąc świadkami takich zabiegów, musimy zdawać sobie sprawę, że oto na naszych oczach dokonuje się formalizacja reguł państwa wyznaniowego, choć wciąż jeszcze polska konstytucja zapewnia nas, że żyjemy, pracujemy i działamy w państwie świeckim. Losy religii, przykrojonej do wersji watykańskiej, od dawna dzielą wartości chrześcijańskie i legendarne uczucia religijne, których zresztą jako jedynych broni w Polsce prawo karne, a które czym są – nikt nie wie. Oprócz tych, którzy za ich urażenie byli, są lub mogą zostać skazani przez nasz wymiar sprawiedliwości. Duchowa krucjata edukacyjna jest równocześnie elementem szerszego zjawiska, jakim jest próba narzucenia jako dominującego języka oraz instrumentarium skrajnej, fundamentalistycznej, ortodoksyjnej wersji nauczania Kościoła rzymskokatolickiego. Niezależnie od tego, co możemy rozumieć jako bardzo zróżnicowane dziedzictwo chrześcijaństwa. Kiedy przed kilkoma dekadami Gilles Kepel pisał swoją analizę fundamentalistycznego odrodzenia i naporu w trzech wielkich religiach monoteistycznych: judaizmie, islamie, chrześcijaństwie, zatytułowaną „Zemsta boga”, w najczarniejszych snach nie przypuszczano, że tropem amerykańskich fundamentalistów ewangelizacji pojawi się w Polsce katolicki „dżihad” w osobie ministra edukacji. Ale krok po kroku, kazanie po kazaniu, biskup po biskupie, minister po ministrze – stało się. W dotychczasowej dyskusji wokół dziesiątków problemów związanych z naruszeniem linii demarkacyjnej między państwem świeckim a uzurpacjami Kościoła zajmowałem przeważnie takie stanowisko, które ciężar odpowiedzialności kładło na państwie. To na nim ciążył obowiązek obrony przed zakusami instytucji takiej jak Kościół. Kiedy jednak państwo w osobie ministra wprowadza de facto religianckie zmiany w edukacji – stajemy się jako obywatele bezbronni. Niby nic nowego, wedle podobnych reguł przez dekady działała rządowo-kościelna komisja majątkowa, w której, jak się okazało po latach, przedstawiciele rządu działali w interesie i na rzecz Kościoła. Państwu polskiemu i nam, jego obywatelom, zabrakło reprezentacji. Bardzo podobnie dzieje się i teraz. I choć pojawiają się głosy, że na dłuższą metę są to kroki i decyzje, które samemu Kościołowi zaszkodzą (tak jak obserwowany odwrót dzieci i młodzieży od uczestnictwa w lekcjach religii), należy podkreślić jednoznaczną szkodliwość tych działań. Szkoda dzieci, szkoda szkoły, szkoda czasu, szkoda społeczności, w której przyjdzie im żyć. I nie poprawia mi humoru to, że jest to robione tak bez znieczulenia, bezpardonowo. Bo zbyt wiele już na ołtarzu walki z racjonalnością złożono wysiłku edukacyjnego i osiągnięć naukowych. Efekty oglądamy. A duchowego wzmożenia