Sejm nie podjął jeszcze decyzji w sprawie salonów, czy mają być wygaszane, ale ktoś doniósł, że już wyją, co może oznaczać, że na razie trwa bezustawowe podduszanie. W atmosferze niejasności warto powitać „Salon dziennikarski” TVP Info, prawie jak światło ze Wschodu i zwiastun zwycięstwa opcji, żeby nie palić starych, ale budować nowe, zanim powstanie narodowe centrum polskiej myśli salonowej. Salon telewizyjny jest malutki, mieści zaledwie pięć osób w pozycji siedzącej. Nie ma odpowiedniego garnituru mebli ani fortepianu. Służba nie sprząta nawet gazet ze stołu ani kubków wyniesionych z kuchni. Wśród zaproszonych gości 3 grudnia nie zauważono ani poety, ani artysty improwizatora. Przedmiotem salonowej refleksji zgromadzonych osób były cztery najświeższe histerie opóźniające ofensywę dobra na polskiej ziemi: 1. Histeria wywołana zatrzymaniem – a jeszcze bardziej wypuszczeniem – Józefa Piniora („Skąd oni wiedzą, że jest niewinny?!”, „Czy w takich warunkach da się walczyć z korupcją?!”). 2. Antypodatkowa histeria po ogłoszeniu nowej kwoty wolnej od opodatkowania („Mam nadzieję, że KOD zorganizuje dzisiaj jakąś manifestację!”). 3. Histeria godząca w istotę reformy oświatowej („Nie chodzi o nową reformę, ale o odwrócenie złych skutków poprzedniej!”). 4. Histeria po eksplozji podmiotowości Polski w polityce międzynarodowej po międzyrządowych konsultacjach brytyjsko-polskich i wizycie ukraińskiego prezydenta w Warszawie („Mówili nam: Wyszehrad – nie, Wielka Brytania – nie, to znowu mamy robić, co nam powiedzą w Berlinie?!”, „Prezydent Ukrainy jest zręcznym graczem, żeby jeszcze tylko przywiązywał większą wagę do słów Andrzeja Dudy niż polskich ministrów zatrudnionych w ukraińskim rządzie!”). Na koniec napoczęto jeszcze sprawę powrotu Tuska, ale rychło odprawiono zainteresowanego, bo ksiądz redaktor pokazał do kamery planszę z napisem IDZIEMY i zebranym nie wypadało nic innego, jak posłuchać duchownego. Zaskakujące, że nie padło tu słowo histeria, a mimo to poszło tak samo gładko jak poprzednio. W salonie obecni byli: Agnieszka Romaszewska, Jacek Karnowski, Piotr Zaremba, ks. Henryk Zieliński i Dominik Zdort. Gospodynią był pan Karnowski, choć polska tradycja salonowa nakazywałaby oddać tę rolę pani Agnieszce. Dzięki temu, że przy stole zasiedli sami swoi (kto wpuści obcego do salonu?!), potępieńczy ton dyskursu brzmiał filharmonicznie. Taka to była muzyka, że widz ani przez chwilę nie zatęsknił za fizycznie nieobecnymi w tym miejscu siewcami histerii. Obecni sprawiali wrażenie, jakby każdy miał ich przy sobie i pod ręką, wniósł do studia we własnym pektorale, trzymał za pazuchą, a nawet przechowywał we własnych organach, np. w sercu. W każdym razie nie w tym miejscu, w którym zazwyczaj rząd ma opozycję, bo w salonie nie wypada. Wydajny jest taki myk erystyczny: powołać do życia i ogłosić histerię, a następnie ją zwalczać wirtualnie, bez potrzeby dopuszczania kogokolwiek obcego do stołu. Stwarza on możliwość uporania się za jednym razem w trzy kwadranse z czterema histeriami w kupie. Klasyczna literatura przedmiotu upiera się przy module kwadransa, codziennie. Pektoralna obecność zamiast fizycznej nie naraża opozycji na chłostę, a co jeszcze ważniejsze – pozwala ludziom z wątpliwościami uchodzić z życiem. Jest więc rozwiązaniem humanitarnym. Pluralizm nadawcy publicznego można zacząć budować na tym fundamencie. Prostymi środkami, bez wydawania na poetów i kosztowną porcelanę, „Salon dziennikarski” osiągnął to, co 25 grudnia 1840 r. stało się u Eustachego Januszkiewicza. Nieskromnie (o własnej improwizacji) Mickiewicz pisał, że „było to dobre, bo wszyscy ludzie różnych partii rozpłakali się”. A po kilku dniach od tego wydarzenia Jan Koźmian wyliczył w liście ofiary: „Ropelewski dostał spazmów, które mu całą noc trwały. Słowacki, biedny Słowacki, szlochał. Ja musiałem się w łóżku położyć i dwa dni przechorowałem”. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint