Jeden z największych minusów nauki historycznej polega na tym, że nigdy nie dotrzemy do źródeł wielu najważniejszych, najbardziej dramatycznych i tragicznych wydarzeń Dr hab. Jan Kancewicz – emerytowany docent Uniwersytetu Warszawskiego, historyk polskiego ruchu robotniczego „Złotowłosy, kędzierzawy chłopczyk miał niecały rok, kiedy w lutym 1917 r. abdykował car, a półtora roku, kiedy w październiku 1917 r. Lenin na zjeździe rad w Piotrogrodzie powitał nadejście »światowej rewolucji socjalistycznej«”. To o panu, panie profesorze. – O mnie? Przeczytałem zdanie z książki pana krewnej, Joanny Olczak-Ronikier, „W ogrodzie pamięci”, o losach rodziny Horwitzów, do której pan należy. Ta książka zdobyła nagrodę Nike. – Joasia Olczak nie jest zawodowym historykiem, ale literatem, jej książkę – według mnie niezwykle udaną, zawierającą cenne fakty – należy jednak traktować jako opowieść nieco zbeletryzowaną. Socjalizm i niepodległość Jakie drogi przywiodły pana do lewicy? – Pochodzę z rodziny lewicowej, jeden z braci mojej matki, Maks Horwitz, czyli Henryk Walecki, jeszcze w czasie studiów matematyczno-fizycznych w Gandawie, w 1895 r., został członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Pisywał m.in. do redagowanego przez Józefa Piłsudskiego „Robotnika”, wchodził w skład kierownictwa PPS. Uciekł z zesłania na Syberii i uczestniczył w rewolucji 1905 r. To on wymyślił plan słynnej ucieczki „dziesięciu z Pawiaka” w 1906 r. Walecki znalazł się wśród tzw. młodych w PPS, którzy sprawę niepodległości Polski odsuwali na dalszą perspektywę, Piłsudski zaś w gronie tzw. starych, którym z kolei niepodległość przesłaniała – z biegiem lat coraz bardziej – kwestie społeczne. W 1906 r. doszło m.in. na tym tle do ostatecznego rozłamu na Frakcję Rewolucyjną i PPS-Lewicę. Walecki stał się jednym z głównych przywódców PPS-Lewicy. W 1918 r. zakładał Komunistyczną Partię Robotniczą Polski (w 1925 r. zmieniła nazwę na Komunistyczną Partię Polski – przyp. red.). Z Henrykiem Waleckim zetknąłem się dopiero w Moskwie, bo po kolejnym aresztowaniu i ucieczce z więzienia w 1920 r. uciekł on z Polski. Znacznie większy wpływ na moje poglądy miała matka, Kamilla Kancewicz. Gdy po jej aresztowaniu w sierpniu 1937 r. w Związku Radzieckim po raz kolejny wyrzucano mnie, studenta historii Uniwersytetu Moskiewskiego, z Komsomołu, jeden z członków komisji decydującej w tej sprawie zapytał dość prowokacyjnie, jaki jest mój stosunek do matki, wówczas już uwięzionej, odparłem: „Zawsze uważałem ją nie tylko za matkę, ale także za mojego wychowawcę oraz kierownika politycznego”. Te słowa, na które wówczas nie każdy by się zdecydował, zresztą i tak nie miały znaczenia, bo mój los był przesądzony. Po aresztowaniu w 1938 r. trafiłem na Łubiankę, stamtąd do Butyrek, wreszcie – skazany po krótkim śledztwie na pięć lat obozu pracy – do łagru na Uralu. Matka dostała dziesięć lat. Kamilla Kancewicz jest określana dziś jako socjalistka i feministka. – To właściwe słowa. Matka od pierwszych lat XX w. działała w Polskiej Partii Socjalistycznej, a po odzyskaniu niepodległości – w drodze ewolucji wywołanej rozczarowaniem rzeczywistością Polski międzywojennej – doszła do Komunistycznej Partii Polski. Choć uchodziła w tej partii za osobę o umiarkowanych poglądach, przez co w 1929 r., niedługo przed aresztowaniem, straciła funkcję kierownika Centralnego Wydziału Kobiecego KPP. Przede wszystkim była jednak bardzo zaangażowaną w pracę społeczną lekarką. Od młodości stykała się z biedą, wyzyskiem, niedolą kobiet i dzieci, niosła pomoc dzieciom z ubogich rodzin, pracowała jako lekarz w szkołach warszawskich. Na moje poglądy miały wpływ nie tyle lektury czy rozważania teoretyczne, ile bieda, a nawet czasami upokorzenie młodzieży robotniczej. Ruchem robotniczym zacząłem się interesować już jako 11-, 12-letni chłopiec, gdy Józef Piłsudski, o którym z opowiadań matki wiedziałem, że na początku XX w. przedstawiał się jako socjalista, występował coraz brutalniej przeciwko elementarnym zasadom demokracji, szczególnie ordynarnie i obraźliwie wypowiadając się o Sejmie i działaczach opozycji, nawet tej legalnej. Fascynowały mnie masowe wystąpienia robotnicze. Moja matka, która współorganizowała m.in. obchody 1 Maja w 1905 r., opowiadała o próbie porozumienia się z Socjaldemokracją Królestwa Polskiego i Litwy, by akcje odbywały się w sposób uzgodniony i zamiast jednej centralnej manifestacji urządzić w tym samym czasie pochody w różnych dzielnicach. Chodziło o uniknięcie pogromu manifestujących przez kozaków; akcje w różnych częściach miasta utrudniłyby skierowanie do każdej odpowiedniej liczby żandarmów. Matka spotkała się w tej sprawie z ówczesnym przywódcą SDKPiL w Warszawie Feliksem Dzierżyńskim. Pod dyktando