Z historii polskiego uzwiązkowienia

Z historii polskiego uzwiązkowienia

14.09.2013 Warszawa N/z Jan Guz - przewodniczacy OPZZ fot Adam Guz/REPORTER

O ile przez cały okres koalicji PO-PSL związkowcy żalili się, że rząd rzadko ich pyta o zdanie, o tyle od początku 2016 r. czują się przytłoczeni Zestaw zarzutów wobec reprezentacji polskich pracowników jest długi. Niektórzy krzywią się już na samą formę. Związki bronią swoich interesów krzykliwie i histerycznie, co tworzy wrażenie, że nie uwzględniają całego kontekstu, tylko są ciągle na „nie”. Taki zarzut nie jest do końca fair. Związki zawodowe, jak każda inna instytucja życia publicznego, są odbiciem drogi, jaką przeszło całe społeczeństwo. Szybką rekapitulację ostatniego etapu tej drogi zacznijmy 26 czerwca 2013 r. To ważny dzień w historii polskiego kapitalizmu. Właśnie wtedy zamarł w Polsce oficjalny dialog społeczny, a konkretnie wszystkie najważniejsze centrale związkowe (w tym Solidarność i OPZZ) zawiesiły uczestnictwo w Komisji Trójstronnej. Kto zawinił? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się cofnąć o kilkanaście lat. Dialog społeczny w Polsce został nawiązany z pewnym opóźnieniem, bo dopiero w połowie lat 90., a więc już po pierwszym ciosie w potylicę, jaki dostała polska praca. Ale lepiej późno niż wcale. I gdy praca się pozbierała, dość szybko udowodniła, że uruchomienie instytucjonalnego dialogu społecznego było w Polsce potrzebne. Bardzo ważną rolę odegrała w tej fazie osobowość byłego działacza podziemnej Solidarności Andrzeja Bączkowskiego, który jako wiceminister pracy przeszedł przez rządy postsolidarnościowe, a potem SLD. W 1996 r. jego urzędowanie przerwała przedwczesna śmierć. Bączkowski wykazał w praktyce, że komisja nie musi być ciałem fasadowym, lecz miejscem, gdzie faktycznie coś się rozstrzyga i gdzie warto być. Związkowcy stosunkowo szybko podjęli działalność, bo okazało się, że po drugiej stronie mają wiarygodnego partnera, z którym można negocjować i coś uzyskać. Bączkowski wywalczył sobie taką pozycję, że mógł zadzwonić wieczorem do któregoś ministra i mówić: „My tu debatujemy, ale mam wielką prośbę o zmianę wskaźnika, to uda nam się uzyskać kompromis”. Bączkowski zaczął budować zaufanie między partnerami społecznymi mimo ideologicznej wrogości Solidarności i OPZZ. (…) Oczywiście nie zawsze było tylko różowo, zwłaszcza że dość szybko największe centrale związkowe Solidarność i OPZZ zaczęły się wiązać z partiami lewicowymi i prawicowymi, rządzącymi i opozycyjnymi. W ten sposób o komisję trójstronną upomniała się polityka. Związek zawodowy powiązany z władzą mógł załatwić więcej, związek w danej konfiguracji stojący blisko opozycji – mniej. W rezultacie związek pokrzywdzony starał się utrudniać pracę komisji. Jednak już pod koniec lat 90. związki zaczęły ponosić koszty nadmiernego splecenia się z partiami politycznymi. Dla dumnej Solidarności było wielkim szokiem, gdy wylądowała w sondażach zaufania społecznego poniżej OPZZ, płacąc cenę za reformy rządu Jerzego Buzka. Z kolei w czasie rządów Leszka Millera OPZZ zorientowało się, że ich politycznym patronem jest partia, której zdecydowanie bliżej do biznesu niż do świata pracy. Kolejną cezurą był rok 2007, czyli przejęcie władzy w Polsce przez Platformę Obywatelską. Po raz pierwszy w historii III RP karty w rządzie rozdawała bowiem siła polityczna, która nie miała drożnego kanału komunikacyjnego z żadną dużą i reprezentatywną centralą związkową. Więcej nawet. Ówczesna Platforma mówiła wręcz otwarcie, że czuje się raczej reprezentantką pracodawców (zwłaszcza prywatnych), a dla świata polskiej pracy zaczną się teraz lata chude. Pracodawcy o tym wiedzieli. Prof. Juliusz Gardawski (uczestnik obrad Komisji Trójstronnej) wspomina, że na jej forum przedstawiciele pracodawców nierzadko starali się edukować związkowców ekonomicznie, co budziło bardzo niechętne reakcje. Związkowcy sądzili, że komisja przestanie być dla nich miejscem negocjowania i wymiany poglądów z rządem, który wejdzie w sojusz z pracodawcami. Również pierwsze propozycje PO szły w kierunku dalszego uelastycznienia polskiego rynku pracy (tzw. plan Szejnfelda). Pierwszą ważną próbą dla dialogu społecznego był jednak dopiero kryzys 2008 r. Ale nie tyle jego faktyczne uderzenie, ile strach, że ono wkrótce nastąpi. Już jesienią 2008 r. rząd Tuska zaczął się przygotowywać na scenariusz ostrej recesji. Pracodawcy i związkowcy też podzielali tę obawę. Od stycznia do marca 2009 r. wypracowano więc pakiet antykryzysowy, w którym obie strony w czymś ustępowały i coś zyskiwały. Związkowcy zgodzili się w nim na pewne ograniczenia praw

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 39/2017

Kategorie: Kraj