Sukcesem Gomułki z 1956 r. było zmuszenie radzieckiego hegemona do akceptacji radykalnego powiększenia zakresu polskiej autonomii Aby docenić znaczenie „październikowego przełomu” 1956 r., nie trzeba być postkomunistą. Trzeba jednak nie być zaślepionym fundamentalistycznym antykomunizmem prawicy, zakładającym, że PRL była od początku do końca państwem komunistyczno-totalitarnym, a więc esencjonalnie niezmiennym. Pogląd taki zdobył dużą popularność dlatego tylko, że postawienie znaku równości między dziedzictwem PRL a spuścizną totalitarnego komunizmu świetnie nadawało się do moralnej stygmatyzacji i politycznej izolacji postpeerelowskiej lewicy. Skrajną, absurdalną wręcz formą tej nieuczciwej walki politycznej stała się teza o esencjonalnej niezmienności byłych komunistów: kto raz był komunistą, ten nie przestaje nim być nawet wtedy, gdy w pełni akceptuje zasady demokratycznej rywalizacji politycznej i gospodarki rynkowej oraz osiąga w obu tych dziedzinach wymierne sukcesy. Jest rzeczą oczywistą, że z punktu widzenia tak niedorzecznie rozszerzonego i rozmytego pojmowania „komunizmu” tzw. wydarzenia październikowe, łącznie z całą „odwilżą” lat 1955-1956, nie mogły mieć znaczenia jakiejś istotnej cezury. Ale nawet poważni historycy, których nie chcę oskarżać o polityczną demagogię, próbowali pomniejszać znaczenie tych przemian, dowodząc, że sprowadzały się one do rozszerzenia bazy społecznej PRL i umocniły w ten sposób system totalitarny. Diagnoza taka kłóci się jednak z doświadczeniem ludzi, którzy przeżyli ten okres w poczuciu, że dokonało się wówczas coś ogromnie ważnego. Są to ludzie bardzo różni, ale wydaje się, że można wyodrębnić wśród nich dwie główne kategorie: młodych partyjnych rewizjonistów, którzy odegrali w ówczesnych przemianach rolę pierwszoplanową, ale nie stali się ich beneficjentami, oraz ludzi bezpartyjnych, pragnących głównie powiększenia zakresu wolności osobistej – wolności od strachu i ideologicznej presji, a nie wolności jako politycznej partycypacji. Najwybitniejszym przedstawicielem pierwszej grupy był bez wątpienia Leszek Kołakowski, uprzednio żarliwy przedstawiciel komunistycznej „nowej wiary”, twierdzący jeszcze rok temu, że komunizm „nadaje życiu poczucie sensowności najbardziej intensywne, jakie istnieje”. Przeżył on pierwszą połowę 1956 r. – od rewelacji Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR do czerwcowej rewolty robotników poznańskich – jako okres Wielkiego Kryzysu, równoznacznego „śmierci bogów” i „moralnemu pogrzebowi komunistycznej mitologii”. Nie było to jeszcze równoznaczne porzuceniu idei socjalistycznej, oznaczało jednak radykalne zerwanie z przekonaniem, że istniejący ustrój może być uznany za autentyczne, choć niedoskonałe, ucieleśnienie tej idei. Dalszy rozwój wydarzeń – uznanie rewizjonizmu za największe zło w szeregach partii, zamknięcie „Po prostu”, kurs na „małą stabilizację” zamiast politycznej demokratyzacji – potwierdził tę pesymistyczną ocenę. Uznanie roku 1956 za historyczną cezurę, spychającą to, co było jeszcze rok temu, do „prahistorii”, szło więc w parze z szybkim rozczarowaniem politycznym, niesprzyjającym docenianiu trwałych efektów dokonanych przemian. Drugie stanowisko w kwestii przemian październikowych, społecznie bardziej reprezentatywne, przedstawiła Hanna Świda-Ziemba, autorka znakomitej pracy o społeczeństwie polskim okresu stalinizmu, opartej na systematycznej obserwacji uczestniczącej. Określiła ona lata 1948-1956 jako „swoisty etap naszego realnego socjalizmu”, zakończony ostatecznie w 1956 r. Swoistością tego okresu, słusznie nazywanego dziś totalitarnym, był nie partyjny monopol na władzę polityczną – to bowiem pozostało również po roku 1956 – ale dążenie do maksymalnego rozszerzania zakresu tej władzy, wspierane terrorem i niebywałą presją ideologiczną. Odróżniało to totalitaryzm od zwyczajnego autorytaryzmu, oznaczało bowiem totalną ideologizację sfery publicznej (poza niewielkimi enklawami, tolerowanymi na zasadzie wyjątku), obejmowanie kontrolą wszystkich sfer życia jednostki, kontrolowanie myśli nie tylko przez zakazy, lecz także przez pozytywne nakazy, mające narzucić ludziom obcą im całościową interpretację świata. Było to pogwałceniem wolności najbardziej elementarnej – wolności bycia sobą, prawa do własnej tożsamości. Formułowano te cele odgórnie, ale realizowano je przy pomocy ludzi usytuowanych wewnątrz społeczeństwa, zdolnych organizować lokalne „kolektywy”, mające prawo i obowiązek nieustannie „wychowywać” swych członków, przymuszać ich do rytuałów partycypacyjnych przez quasi-moralną presję („kto nie z nami, ten wyląduje na śmietniku historii”), kontrolować ich postawy pod groźbą jawnych i tajnych denuncjacji, a w razie oporu łamać ich metodami tzw. krytyki i samokrytyki. System ten wytwarzał poczucie własnej wieczności i konieczności. W warunkach polskich wystarczyło jednak osłabnięcie
Tagi:
Andrzej Walicki