Przeciętny amerykański kibic z polskich nazwisk potrafi wymienić tylko dwa: Wałęsa i Małysz Korespondencja z Salt Lake City „Keep smiling” (uśmiechaj się). To motto nabrało podczas zimowych igrzysk w Salt Lake City szczególnego znaczenia. Bez optymizmu i życzliwości cechującej Amerykanów setki razy atmosfera mogłaby gęstnieć od irytacji czy złości. Szczególnie podczas trwającego niejednokrotnie po kilkadziesiąt minut stania w kilkusetosobowych kolejkach do szczegółowej kontroli antyterrorystycznej. Choć – jak podawały amerykańskie gazety – organizatorzy Olimpiady zgromadzili w Salt Lake City na 15 obiektach sportowych i pięciu arenach innych wydarzeń olimpijskich aż 430 bramek wykrywających metale oraz ponad 900 ręcznych detektorów niebezpiecznych przedmiotów, na ogół już na dwie godziny przed rozpoczęciem zawodów przed stanowiskami kontroli gęstniały tłumy. Wysoko ustawiony próg tolerancji takich urządzeń nie pozwalał nielegalnie wnieść na olimpijskie obiekty nie tylko noża, scyzoryka czy chociażby nożyczek kosmetycznych, ale nawet metalowego znaczka, który zapodział się w kieszeni kurtki. Wystarcza, by bramka lekko tylko zapiszczała, a kolejna osoba musi podchodzić do żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy szczegółowo „przeczesują” podejrzanych ręcznymi detektorami, wyłuskując z ubrania monety, okulary czy wspomniane znaczki. Z tymi ostatnimi jest notabene przy kontroli antyterrorystycznej najwięcej kłopotu. Bo Amerykanie w Salt Lake City nie zabierają ze sobą na obiekty sportowe większych toreb, dużych butelek, wielkich flag itd., ale dosłownie oszaleli na punkcie małych, metalowych pamiątek, czyli znaczków poszczególnych ekip sportowych, sponsorów igrzysk i olimpijskich dyscyplin. Wiele osób ma przypięte do kurtek, czapek, szalików i swetrów po kilkadziesiąt okolicznościowych znaczków. Handel i wymiana kwitną w najlepsze podczas każdej przerwy w zawodach, a także przy innych okazjach. Zajmują się tym nie tylko, a nawet nie głównie dzieci, lecz przede wszystkim – i to z prawdziwie dziecięcym entuzjazmem – dorośli. W tym leciwe amerykańskie panie domu i mężczyźni z włosami przyprószonymi siwizną. Wracając do optymizmu i życzliwości w kolejkach. W zimnym powietrzu – na skoki narciarskie z udziałem naszego Adama Małysza trzeba było np. wybierać się do Utah Olympic Park już o siódmej rano, kiedy temperatura nie przekraczała 7-6 stopni poniżej zera. Setki osób muszą cierpliwie (i długo) czekać na kontrolę bezpieczeństwa, a potem sprawdzanie biletów. Organizatorzy dzielą tysięczne tłumy na dziesiątki wąskich strumyczków wpływających do oddzielnych wejść, otwierają kolejne przejścia, ale mróz nierzadko ścina i ludzkie siły, i ludzkie humory. Od czego jednak organizacyjna inwencja? Kilkaset metrów przed obiektami sportowymi kibiców witają wolontariusze pokrzykujący przyjaźnie: „Hi, guys, how’s doing” (hej ludzie, jak leci) i życzą każdemu przyjemnych wrażeń sportowych. Kto przejdzie dłuższy dystans od parkingu dostaje – a jakże – znaczek, tzw. złotą milę „za dzielność i wytrzymałość”. Przed każdą bramką na olimpijski stadion siedzą z kolei na ustawionych ponad tłumem krzesełkach rozśmieszacze. Starsi zwykle mężczyźni dowcipkują bez wytchnienia. Zagadują, opowiadają dowcipy, dyskutują o szansach poszczególnych sportowców, pytają stojących w kolejce, skąd pochodzą i dlaczego przyjechali do Salt Lake City. Czasami „poprawiają” nastroje niecodziennym ubiorem. Przed halą łyżwiarską w Kearns brodaty Don Mallard, z zawodu nauczyciel w miejscowej szkole, witał kibiców w… bermudach, połyskując gołymi nogami. „Ludzie, przecież nie jest wcale tak zimno, wyluzujcie się i cieszcie, bo są igrzyska”, powtarzał, wywołując zdziwienie i rozbawienie. A czas mijał wyraźnie szybciej. Zrelaksowaną atmosferę zapewnia też amerykańska część publiczności. To zupełnie inni kibice niż europejscy czy zwłaszcza polscy fani poszczególnych dyscyplin. Przyjaźnie nastawieni do wszystkich zawodników, nawet do bezpośrednich przeciwników swoich idoli. W Ameryce każdy, kto walczy o sukces, zasługuje na oklaski. A jeśli ktoś wygrywa, ludzie uważają, że na to zasłużył – bo w USA nikt nie ściąga nikogo w dół, a jedynie stara się być lepszy od pozostałych. Podczas biegu łyżwiarskiego na 5 tys. m każdy sportowiec otrzymywał swoją porcję braw – nawet kończący wyścig z najsłabszymi czasami. Kilka tysięcy ludzi oszalało, oczywiście ze szczęścia, kiedy amerykański łyżwiarz, Derek Para, uzyskał w swoim biegu najlepszy wynik, bijąc przy okazji rekord świata. Tuż po Amerykaninie startował jednak Holender Jochem Uytdehaage. Po pierwszych okrążeniach nic
Tagi:
Grzegorz Zybura