Czy prezydent fundamentalista doprowadzi do nowej rewolucji islamskiej? Jako burmistrz Teheranu Mahmud Ahmadineżad zamieniał ośrodki kultury na sale modlitw i żądał, aby kobiety jeździły osobnymi windami. Swym urzędnikom nakazał zapuścić brody. Wzywał do bezpardonowej walki z zachodnią dekadencją. Mówił, że Iran nie po to dokonał rewolucji, aby wprowadzać demokrację. Teraz ascetyczny syn kowala został prezydentem kraju. Niektórzy obawiają się, że poprowadzi republikę ku konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi i ustanowi rządy perskich talibów. Nikt się nie spodziewał wyborczego sukcesu 49-letniego Ahmadineżada, który był nieznany na arenie międzynarodowej. A jednak burmistrz stolicy jak burza przeszedł do drugiej rundy, w której odniósł bezapelacyjne zwycięstwo. Fundamentalista, głoszący potrzebę powrotu do korzeni islamskiej rewolucji, zdobył 62% głosów. Powszechnie typowany na faworyta szczwany lis polityki irańskiej, ajatollah Akbar Haszemi Rafsandżani, uzyskał niemal o połowę mniej. 70-letni Rafsandżani, który był już prezydentem Iranu w latach 1989-1997, miał opinię roztropnego i elastycznego konserwatysty, a podczas kampanii wyborczej pozował na umiarkowanego reformatora. Zapowiadał dalszy dialog z Unią Europejską w sprawie programu nuklearnego Iranu i poparcie dla zagranicznych inwestorów. Był nadzieją europejskich polityków, sugerował nawet poprawę stosunków z USA. Wybory jednak okazały się politycznym trzęsieniem ziemi. Prezydent elekt Ahmadineżad deklaruje, że USA nie są Iranowi potrzebne do szczęścia. Reformatorzy, którzy się spodziewali, że jeden z ich kandydatów zmierzy się w drugiej rundzie z Rafsandżanim, gromko oskarżali władze i wszechwładnych mułłów o wyborcze nadużycia i oszustwa. Niewątpliwie do sukcesu Ahmadineżada przyczyniło się poparcie wysokich islamskich duchownych, podejmujących w teokracji najważniejsze decyzje. Do głosowania na tego „pobożnego” kandydata nawoływano w meczetach. Pośrednio burmistrzowi stolicy pomagał Najwyższy Przywódca Iranu, ajatollah Ali Chamenei, a także 300 tys. członków różnych policji i milicji, w tym osławieni bojówkarze basidż, psy łańcuchowe rewolucji islamskiej. Ale w tak ogromnym i zróżnicowanym kraju jak Iran trudno sfałszować wybory. Gdyby Ahmadineżad nie przekonał większości elektoratu, nie mógłby odnieść sukcesu. Wygrał, gdyż ubożsi obywatele mieli dość uznawanej za skorumpowaną i zamożną politycznej elity. Burmistrz stolicy, znany ze swego skromnego, ascetycznego trybu życia, wystąpił zaś jako islamski Robin Hood, który odda biednym zagrabione przez możnych bogactwa i zaprowadzi sprawiedliwość. Z pewnością wiele głosów przyniosły mu także słowa krytyki pod adresem irańskich wyborów, które regularnie rozlegały się z Waszyngtonu. Liczni Persowie, dumni ze swej wielowiekowej kultury, może nie lubią rządzących w republice islamskiej mułłów, nie chcą jednak także być pouczani przez Wuja Sama. Zaskakująca czerwcowa elekcja zakończyła pewien etap w dziejach irańskiej teokracji – etap nieśmiałych reform, czy też raczej ich prób. Za reformatora uważany był kończący swą drugą kadencję prezydent Mohamed Chatami, który objął urząd w 1997 r. Wszelkie próby poważniejszych zmian, podejmowane przez Chatamiego i jego obóz, były jednak torpedowane przez najwyższego przywódcę i potężną Radę Strażników. Protesty studentów w obronie reform brutalnie tłumiono. Zwycięstwo burmistrza Teheranu oznacza druzgoczącą klęskę ruchu reformatorów i nie wiadomo, czy zdoła on się odrodzić. Wizja szerszego zakresu wolności politycznych czy społecznych najwyraźniej okazała się mniej atrakcyjna dla większości obywateli Iranu niż populistyczne hasła Ahmadineżada o zabieraniu bogatym. Nadzieje niektórych dysydentów, a także zagranicznych polityków, że irańską teokrację zmiecie rewolucja w ukraińskim stylu, rozwiały się, zapewne na zawsze. System władzy Iranu jest niezwykle skomplikowany – najwyższy przywódca, Rada Strażników, inne rady, wojsko, policja, sędziowie to organy i instytucje najpotężniejsze, niepochodzące z wyborów. Obywatele powołują członków medżlisu (parlamentu) oraz prezydenta, a i tak mułłowie decydują, komu wolno kandydować, przy czym niepokorni nie mają szans na akceptację. W tej złożonej konstelacji wciąż toczy się walka o wpływy i władzę, i zapewne będzie się toczyć dalej, tylko reformatorów zastąpią umiarkowani konserwatyści, którzy wystąpią przeciw „twardogłowym”. Po czerwcowych wyborach prezydenckich konserwatyści objęli bowiem wszystkie najważniejsze pozycje w systemie politycznym kraju. Parlament zdobyli już wcześniej, w lutym 2004 r., kiedy mułłowie uniemożliwili kandydowanie wielu reformatorskim politykom. Komentatorzy zastanawiają się, jakie skutki będzie miało zwycięstwo Ahmadineżada, które wywołało niepokój nie tylko na Bliskim
Tagi:
Krzysztof Kęciek