„Jestem nieślubnym dzieckiem / Bogarta i Marilyn Monroe / To ja / zabiłem Laurę Palmer”, pisał w wierszu „Casablanca” Marcin Świetlicki. Całe nasze pokolenie rozmarzonych, niewydarzonych licealistów i studentów śpiewało potem razem z nim tę piosenkę, która znalazła się na płycie „Ogród koncentracyjny”. Wszyscy wiedzieli, kim jest Laura Palmer i kto ją zabił. W końcu całe to pokolenie śniło jeden kolektywny sen: o olbrzymie przekazującym agentowi Cooperowi mroczną tajemnicę, o Pieńkowej Damie – kobiecie zakochanej w kawałku drewna, o karle zza czerwonej kotary, który tańczy swój upiorny taniec, o mężczyźnie, który ma światłowstręt, nigdy nie wychodzi na dwór i hoduje orchidee. Nic dziwnego – serial, który rozbudzał naszą wyobraźnię, był sugestywny, wpływowy. Odwoływał się do lęków, koszmarów sennych i pragnień, które spychamy w podświadomość. I coraz bardziej przesuwał granicę tabu. Okrucieństwo, które w „Twin Peaks” pokazywał reżyserski duet Mark Frost i David Lynch, było zupełnie inne niż to, które z taką fascynacją śledzimy, oglądając najpopularniejszy serial HBO – „Grę o tron”. W „Grze o tron” przemoc jest silniej sfabularyzowana i przesuwa naszą interpretację w stronę baśni. Lubieżność i rozpusta są rzymskie, teatralne. A David Lynch, umieszczając akcję w prowincjonalnym miasteczku, wśród tzw. zwykłych ludzi, mówił: to równie dobrze może dziać się u was, w waszym miasteczku, w waszym ulubionym uzdrowisku, w lesie, po którym lubicie spacerować. I im bliżej poznawaliśmy bohaterów – dziewczyny z sąsiedztwa, pracownika stacji benzynowej, kelnerki w lokalnym barze, miejscowych policjantów – tym więcej mnożyło się tajemnic. Bo intuicje Lyncha są przecież słuszne, ci „zwykli ludzie” mają w rzeczywistości życie znacznie ciekawsze, bardziej dramatyczne czy ponure od paradoksalnie monotonnego życia „niebieskich ptaków”. Poza tym, jak pokazuje reżyser „Dzikości serca”, każdy jest w jakiś sposób perwersyjny i wszyscy mamy jakieś tajemnice. Wiadomo, Lynch przerysowuje postacie, mnoży dziwactwa, serwuje wątki spirytystyczne i treści z obszarów parapsychologii, gatunkowo bliższe horrorom niż kryminałom. Ale właśnie ta mieszanka stanowi o unikatowości jego filmów. Oglądając je, widz ma od czasu do czasu ochotę zapytać: „O co chodzi?”. Lynch brał swoje okrucieństwo jedynie w cudzysłów kampu – zabawy kiczem, przesady, czarnego humoru – a kamp pozostaje zawsze kategorią nieco umowną, na granicy ironii i powagi. Dlatego zło z „Twin Peaks” wydawało się nam tak bliskie, niemal swojskie. Bez kostiumu. Takie, jakie moglibyśmy identyfikować u braci Coen czy jakie teraz, na rodzimym podwórku, oglądamy w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Chociaż jest coś, co sprawia, że serial „Twin Peaks” bardziej przypomina koszmarny sen niż sprawozdanie z próby rozwikłania kryminalnej zagadki. To hollywoodzka rzewność połączona z surrealizmem – nie tylko w fabule filmu, ale także w kadrze, „w obrazku”, co stawia Lyncha obok Buñuela i Greenawaya – reżyserów malarzy, dla których właśnie filmowy kadr jest kwintesencją kina. Pilot serialu wyemitowano po raz pierwszy 8 kwietnia 1990 r., w telewizji ABC. Dzisiaj HBO emituje wszystkie sezony, a w empikach pojawiła się książka z filmową fotografią – Znak wydał „Sekretny dziennik Laury Palmer”. Wszystko dlatego, że 22 maja premierę będzie miał całkiem nowy sezon „Twin Peaks”. Po średnio udanej wersji kinowej („Ogniu krocz ze mną”) to pierwszy powrót kultowego serialu lat 90. Część obsady się powtarza. I fani już nie mogą się doczekać, żeby popatrzeć na szlachetnie starzejącego się agenta Coopera, Laurę i jej demonicznego ojca Lelanda Palmera. Obsadę poszerzono oczywiście o nowych aktorów, dołączyły do nich także takie gwiazdy jak Naomi Watts i Jennifer Jason Leigh. Muzykę znów skomponował ściśle współpracujący z reżyserem Angelo Badalamenti. Sentymentalne, rzewne, ale jednocześnie niepokojące utwory towarzyszyły nam jako ścieżka dźwiękowa przez całe lata 90. Wraz z soundtrackiem z pierwszego „Batmana” i „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a kształtowały naszą muzyczną wrażliwość. Cóż, internet już odlicza dni. I liczy na bombę cukrową: oniryczną poetykę, czarny humor, zagadki. A poza wszystkim na te mniej lub bardziej piękne zdania, które wchodziły nam później do języka: bo przecież wiadomo, że „sowy nie są tym, czym się