Powstania wygrywa się wtedy, gdy sprzyja im logika historii 1 sierpnia br. przed godziną „W” skończyłem czytać małą książeczkę prof. Jerzego Jedlickiego „Droga do narodowej klęski”. Niby nic nowego, bo o powstaniu styczniowym każde dziecko wie wszystko. Ale jednak to porażająca lektura, kiedy po raz kolejny mamy wbijane do głowy, że powstanie przeciw rosyjskiej potędze wybuchło bez dowództwa, bez siły zbrojnej, bez broni, pomimo zimy – dosłownie i w przenośni – bez butów. A największym atutem powstania był pięcioosobowy anonimowy rząd, ale jeszcze nie ustalono, czy Stefan Bobrowski był geniuszem, czy niedopieczonym pętakiem. Jako Wielkopolanin zawsze w takich momentach pamiętam, że jedynym udanym, albo lepiej, zwycięskim powstaniem, było powstanie wielkopolskie. Znałem dobrze starszego pana skoligaconego z prawdziwymi uczestnikami powstania, którzy uczciwie małolatowi tłumaczyli, że niezależnie od udokumentowanych i wygranych bitew powstańcy nie mieli żadnych szans, a wygrali dlatego, że Niemcy bić się nie chcieli. Powstańcy też nie mieli dowódców – trzeba ich było importować – ani odpowiednio silnej organizacji konspiracyjnej. Układ międzynarodowy Powstanie jednak bez przygotowania wybuchło i odniosło namacalny, terytorialny sukces, bo przecież Piłsudski o Wielkopolskę musiał się starać z wielkim dyplomatycznym umiarem. Dlaczego więc nasza wiara wygrała? Bo społeczeństwo nauczone liczenia i polityki jeszcze przez ks. Wawrzyniaka, dr. Marcinkowskiego oraz cały zastęp wspaniałych ludzi rozumiało historyczny, właściwy czas międzynarodowego układu. Mój idol Piłsudski według dzisiejszych standardów kolaborował z Niemcami i Austrią, Dmowski zaś – z carską Rosją i jej sojusznikami, m.in. z Anglią i Francją. To są ludzie, którzy zrobili dla narodu niewyobrażalną robotę, ale trzeba powiedzieć uczciwie, że mogli ją wykonać wyłącznie dzięki cudowi historycznemu, w wyniku którego dwóch zaborców przegrało wojnę, a trzeci, zwycięski przestał istnieć. W taki układ tylko wariat mógł uwierzyć, a Piłsudski i Dmowski, genialni wariaci, w decydującym czasie byli tam, gdzie byli bardzo potrzebni. Nie obrażając bohaterstwa Garibaldiego i jego czerwonych koszul, ileż w końcu on i jego tysiąc walecznych mogli zwojować dla zjednoczenia Włoch bez militarnej i gospodarczej pomocy francuskiej. Gdzie byłaby niepodległość państw bałkańskich bez rosyjskich i koalicyjnych ataków na Turcję? Dla Izraela pewnie największe zasługi ma Ben Gurion, ale i jego geniusz organizatora nic by nie wskórał, gdyby nie układ międzynarodowy i poparcie Anglii. Niektórzy uważają, że po II wojnie Francja powinna znaleźć się na ławie oskarżonych jako niemiecki sojusznik. Ostatecznie po klęsce ludzie reprezentatywni dla kraju, dzielni i uważani za uczciwych, udzielili masowego poparcia rządowi marszałka Petaina. Przeciwstawił się swoim rodakom jeden człowiek – generał brygady na czas wojny de Gaulle. Bez zaplecza politycznego, bez siły zbrojnej zgłosił się Churchillowi na sojusznika, a że nawet taki, po prawdzie, w tych dniach pozorant był premierowi potrzebny – wygrał. Sytuacja rewolucyjna Na temat polskich czynów zbrojnych mam bardzo prywatną teorię, że bardzo przeszkadzał nam rzadki w historii wyczyn, jakiego dokonaliśmy, pozwalając na rozbiory kraju. Bo o oporze lepiej nie mówić. Ten dokuczliwy kompleks podleczony trochę epopeją napoleońską, literaturą i poezją romantyczną oraz patriotyczną pchał część Polaków do nieobliczalnych i bezsensownych powstań i beznadziejnej obrony w 1939 r. Ale niezależnie od przyczyn trzeba sobie powiedzieć, że wiele, jeśli nie większość, wielkich zdarzeń historycznych miało właśnie takie beznadziejne i bezsensowne początki. Cały problem w tym, że od czasu może Bismarcka, może Napoleona, nie liczą się już średniacy soliści. Albo ktoś potrafi przekonać o swojej niezbędności społeczność międzynarodową, albo marny jego los. Nasze powstania nie padły z powodu polskiej lekkomyślności, ale dlatego, że nie było tego, co Lenin nazwał „sytuacją rewolucyjną”. Niemcy, pomagając Leninowi, chcieli tylko osłabić koalicję, ale był to tej klasy facet, który potrafił złapać historyczny czas i wbrew logice, wbrew własnej doktrynie i oczywistym faktom potrafił na nieszczęście wiele wygrać. A z pozycji wygranego to już prosta droga na pomnik. Czyli szanujmy powstańców, bo zrobili to, co w swoim czasie trzeba było zrobić, i lepiej poszukajmy takich powstań, które całkowicie samodzielnie załatwiły problem swojego kraju. Będzie ich zadziwiająco mało. Nie trzeba szukać daleko, teraz też pali się przecież dookoła. Powstanie warszawskie stanowi o tyle ciekawy przypadek, że legło w gruzach wśród potężnych sojuszników. Natomiast
Tagi:
Jerzy Sura-Surzyński