Ostatnim filmem Janusz Kondratiuk opowiedział historię odchodzącego brata, który kiedyś opowiedział historię odchodzącego ojca. Kto opowie jego historię? – Myślałam, że i tym razem wymknie się rokowaniom – mówi aktorka Bożena Stachura i posępnieje. Jeszcze półtora dnia przed odejściem Janusza Kondratiuka, w sobotę, była w jego wiejskiej posiadłości w podwarszawskim Łosiu. Przywiozła ze sobą ks. Andrzeja Lutra, którego Janusz Kondratiuk uważał za przyjaciela. Reżyser żartował, jak to zwykle on. Ostatnie zdanie, które powiedział do księdza, było „dowcipne w jego stylu”. Ale ksiądz go nie wyjawi. Bożenie Stachurze, która za dziewięć dni miała lecieć do dalekiego rosyjskiego Orenburga na Festiwal Filmów Polskich „Wisła”, gdzie pokazany miał być ostatni film reżysera, „Jak pies z kotem”, pan Janusz radził, żeby poszukała tam sobie bogatego oligarchy. 7 października Janusz Kondratiuk odszedł – niecały miesiąc po 76. urodzinach. I Bożena Stachura, i ks. Andrzej Luter od razu zamieścili na swoich profilach wspomnienia o reżyserze przyjacielu. A tydzień później, podobnie jak wiele osób, które go kochały, podziwiały, ceniły, odprowadzili go na miejsce spoczynku. Jego urnę pochowano w grobie rodzinnym w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie, gdzie trzy lata wcześniej spoczął jego starszy brat Andrzej Kondratiuk. Brat obok brata. A choć, jak uważał sam reżyser, żyli ze sobą jak pies z kotem, odchodzenie starszego brata na powrót ich związało. Teraz na wieki. Co jest czyje? Widzowie często ich mylili i filmy wyreżyserowane przez Janusza przypisywali Andrzejowi. Albo uważali, że bracia zrobili je razem. Tymczasem Janusz współpracował jako reżyser tylko przy jednym filmie Andrzeja – „Wniebowziętych”. Miał w dorobku 31 filmów, w tym etiudy szkolne, i spektakle telewizyjne. Jego najbardziej cenione filmy powstały w latach 60., 70. i 80. „Jak zdobyć pieniądze, kobietę i sławę”, „Dziewczyny do wzięcia”, „Niedziela Barabasza”, „Klakier”. Największe uznanie z filmów powstałych w PRL przyniosły mu „Niedziela Barabasza” (dwie nagrody na Międzynarodowych Dniach Filmu Sportowego w Oberhausen – główna i Ekumenicznego Ośrodka Filmowego oraz Złoty Ekran przyznawany przez pismo „Ekran”) i „Dziewczyny do wzięcia” (kolejny Złoty Ekran oraz nagroda za film telewizyjny na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”). Musiał czekać wiele lat, by stworzyć film, który będzie absolutnym ukoronowaniem jego kariery reżyserskiej, honorowany przez krytyków i podziwiany przez widzów – „Jak pies z kotem”. Janusz Kondratiuk był o siedem lat młodszy od Andrzeja. Urodził się w Kazachstanie w miejscowości Ak-Bułak, bo rodzice i brat zostali w czasie wojny zesłani przez Rosjan na wschód. Kiedy miał trzy lata, ojciec wrócił z frontu, by całą rodzinę zabrać do Polski. Zamieszkali w Łodzi, która była wówczas ośrodkiem władzy i kultury. Obaj bracia wykazywali talenty artystyczne. Janusz ukończył liceum plastyczne, a potem, podobnie jak Andrzej, łódzką Filmówkę. I tak szli jakby gęsiego drogą zawodową, młodszy za starszym, a może czasem młodszy przodem. Żyli trochę osobno. Młodszy miał przekonanie, że starszy mu nie pomaga. Za to on, owszem, pomagał starszemu – w czasie studiów często pracował przy filmach brata i wspierał go np. przy robieniu rekwizytów. Nie mieli czasu, a może uważali to za niezbyt męskie, by okazywać sobie miłość i przywiązanie. Po wprowadzeniu stanu wojennego Janusz Kondratiuk dusił się w kraju. Jego byli studenci ze szkoły filmowej zaprosili go na wykłady do Niemiec. Potem zaś w Linzu w Austrii zaproponowano mu stworzenie na państwowej uczelni wydziału audiowizualnego. Skorzystał z propozycji. Został dziekanem wydziału, ożenił się, urodzili się jego córka Vera i syn Jan. Co jakiś czas pojawiał się w kraju, by tworzyć filmy i spektakle telewizyjne. Po 20 latach, w 2005 r., wrócił do Polski na stałe. W tym samym roku starszy brat miał udar. W Gzowie i Łosiu Andrzeja Kondratiuka i jego żonę Igę Cembrzyńską poznałam w 2004 r. Mieszkali w Gzowie. Byłam zauroczona tą parą. Pamiętam niezwykłą atmosferę ich domu i zadziwiającą otwartość obojga. Od razu podbili moje serce. Wiele razy dzwoniłam do Igi z pytaniem, co u nich słychać, lub będąc w podróży, wpadałam do Gzowa, opustoszałego i trochę podupadającego, by przypomnieć sobie tę wyjątkową atmosferę sprzed lat. Z kolei 13 lat po poznaniu Andrzeja i Igi,