Nigdy nie wróżyłam takiej kariery nienachalnej urody aloesowi, który stoi u mnie w kuchni na parapecie. Nie grzeszy wdziękiem, rzuca groźny cień i raczej nie skłania do zanurzenia weń twarzy (w odróżnieniu do wypranych maseczek, które w różnych miejscach mieszkania czekają na twarz). Może zabrakło mi czujności? Mogłam przecież zauważyć, że się intensywnie rozrasta. Od początku miał parcie na szkło – napierał na okno kolczastym palcem. Z podwórka pod blokiem widać było jego żałosny show, kiedy w oświetlonej kuchni udawał większego, prężąc się i wyginając jak drętwa tancerka. Swój potencjał medialny aloes ujawnił tej zimy, na zwykłej domówce, gdzie pijani goście opierali się o różne sprzęty, strącając a to kieszonkowe wydanie Koranu, a to poradnik „Jak zapanować nad chaosem we własnym życiu”. Panna X zaś, zaśmiewając się, odgięła głowę do tyłu, straciła równowagę i nadziała się na kuchenny aloes. – A co to za piękny kwiatuszek? – zapytała i nachyliła się nad aloesem, jakby był mutacją bobasa albo jakimś pieskiem. – Dostałam od Olgi – wyjaśniłam. I przypomniał mi się dzień, kiedy żarówki w moim mieszkaniu wydały mi się zimne, a odpływ w wannie złowrogi. Wtedy postanowiłam umaić sobie mieszkanie i wysłałam do znajomych esemesy, czy nie chcieliby się pozbyć doniczkowych kwiatów, które im się znudziły albo naraziły w jakiś sposób. Koleżanki zaczęły mi spontanicznie kupować palemki z Lidla i Żaby – trochę niewydarzone, ale ambitne: wkrótce rozrosły się bezbożnie i rozpoczęły swoje lokalne kariery. Od Olgi dostałam jeden z jej aloesów, od Ani drzewko szczęścia, od Doroty pieniążek (Pilea peperomioides) – wszystkie rośliny opiekuńcze, lecznicze lub wiechcie talizmany. – Od Olgiiiii? – panna X szeroko otworzyła młode oczy. I zrozumiałam, że krnąbrny kwiat wykazał się sprytem, pochodząc od noblistki. – Daaj mi szczepkę – poprosiła X. Sama mam busz domowy z darów, więc bez wahania ułamałam boczny wykwit aloesu, a potem wręczyłam koleżance. Po dwóch, trzech dniach rozdzwoniły się telefony. – Słuchaj, słyszałam, że masz taki kwiatek… – Paprotkę? – zwodziłam mściwie petentów. – Nie, nie, taki inny, eukaliptus? E… no ten od Olgi. – Aloes – odpuściłam. – Tak, aloes. – Noble-aloes? – upewniłam się. – Eee, chyba… tak? Słuchaj, dałabyś mi szczepkę? Podobno pięknie rośnie. Do końca tygodnia wydałam pięć aloebobasów, życie towarzyskie kwitło, aloes łysiał, płacąc za swoją popularność. Niedługo skończy jak Jim Morrison (będzie gruby i urośnie mu broda?) – przedwcześnie zginie u szczytu sławy. Zresztą po co okrajam ten Bogu ducha winny aloes? Nazajutrz poszłam do Lidla i kupiłam kilka roślin za grosze, postawiłam je na balkonie i wciskałam coraz dalszym znajomym, mówiąc, że wszystkie są od noblistki i że sama widziałam, jak Olga wyciągała je z ziemi w ogródku. Nie powiem, żeby aloes mi się za to odwdzięczył, raczej w ciszy zbierał siły – skupił się na odrastaniu. Stoi przy radiu, więc stale słucha TOK FM i pewnie marzy o własnej audycji. Może „Życie z noblistką” albo „Wbij w dupę kolec politykowi PiS” albo „Tomaszu Piątek, wypuszczam dodatkowy korzeń, kiedy czytasz wiersze”. Dzisiaj, kiedy gospodarka cierpi na COVID-syndrom, postanowiłam zainwestować i sama zrobiłam trzy szczepki. Trzymam je na szafie na czarną godzinę. Jeśli więc chcecie kupić noble-aloes z uniwersum noblistki – ślijcie listy na adres redakcji. Aha, cenę ustaliłam zaporową – pięć stów za osobnika. Chyba że ktoś chce się pozbyć książki „Symulakry i symulacja” Baudrillarda. To też chętnie przygarnę. Zawsze myślałam, że w chwili kryzysu zwrócę się ku poezji romantycznej i malarstwu holenderskiemu, tymczasem rozmnażam paproć. Nie, nie pomyliłam się – paproć w prostej linii od Czesława Miłosza, jego biograf Andrzej Franaszek potwierdzi rodowód, mamy na to kwity. Często gasił w niej fajki (kiedy jeszcze palił) i ze dwa razy nerwowo nasiusiał, nasłali wtedy na niego urząd skarbowy. Paaaaproć sprzedaję! I geranium! Reymonta? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint