Dyrektor szpitala oskarżył własnego lekarza o śmierć pacjenta, bo chciał się go pozbyć – Oddajcie nam naszego doktora! – skandowali ludzie zebrani przed Wojewódzkim Szpitalem Dziecięcym w Toruniu. W tłumie przeważały kobiety z dziećmi. Zacięte twarze, łzy na policzkach i pięści wymierzone w kierunku okien dyrekcji placówki. Był początek lipca 2002 r. Kilka dni wcześniej Bogumił Kurowski, dyrektor WSzD, wyrzucił z pracy docenta Marka Orkiszewskiego, chirurga pediatrę specjalizującego się w usuwaniu schorzeń urologicznych. Jednocześnie zwolnił go z obowiązku świadczenia pracy w okresie wypowiedzenia. Innymi słowy, zabronił nawet wcześniej zaplanowanych operacji. Oficjalny powód – praca na rzecz konkurencji. Sprzeciw wobec decyzji Kurowskiego wyraziły wszystkie działające w szpitalu związki zawodowe. A kilka dni później spontaniczne protesty zaczęły organizować rodziny pacjentów Orkiszewskiego. Chyba nikt nie przypuszczał, że konflikt będzie się ciągnął przez wiele miesięcy. Skuteczny megaloman Marek Orkiszewski nie jest człowiekiem od razu budzącym sympatię, już po krótkiej wymianie zdań przekonuję się, że mam do czynienia z osobą o skłonnościach megalomańskich. Z typem autorytarnego przywódcy. Wszystko to kontrastuje z dość mizerną sylwetką docenta, na co dzień zdeklarowanego wegetarianina. Lecz rozbuchane ego doktora Marka – jak mówią o nim rodziny pacjentów – znajduje przynajmniej częściowe uzasadnienie. Orkiszewski zdobywał medyczne szlify w Anglii i Niemczech w najlepszych klinikach, które walczyły o zatrudnienie go na stałe. – A poza tym jestem skutecznym organizatorem – dodaje bez udawanej skromności docent. Rzeczywiście to za jego sprawą w toruńskim szpitalu powstała Katedra i Klinika Chirurgii Dziecięcej Akademii Medycznej w Bydgoszczy. To z inspiracji jej szefa, którym został Orkiszewski, grupa lekarzy zajęła się badaniami z zakresu urologii dziecięcej, szybko dołączając do grona czołowych specjalistów w kraju. I wreszcie to Orkiszewski zdobył dla szpitala uroflometr – urządzenie pozwalające w porę zdiagnozować schorzenia urologiczne. – Sprzęt wart kilkadziesiąt tysięcy przekazali nam rotarianie – mówi Marek Orkiszewski. – To zresztą ja byłem dla nich gwarantem, że urządzenie zostanie odpowiednio wykorzystywane. I tak rzeczywiście było. Tyle tylko, że zakres diagnoz wykonywanych przez ten aparat okazał się za duży. Wkrótce przekonaliśmy się, że potrzebujemy prostszej wersji, tańszej w eksploatacji. Wówczas pojawił się w Toruniu przedstawiciel firmy ze Śląska, który zaoferował taki właśnie uroflometr. Zgodził się, byśmy mogli go przez jakiś czas testować. Lecz po kilku miesiącach firma postawiła ultimatum: kupujemy urządzenie albo oni je zabierają. Kurowski odmówił. Tłumaczyłem, co to oznacza dla pacjentów – kilkumiesięczne kolejki w oczekiwaniu na badanie. Bezskutecznie. W tej sytuacji wraz z grupą współpracowników postanowiliśmy założyć fundację, która kupiłaby aparat. Uroflometr miał sam zarobić na siebie, pytanie tylko gdzie. Szpitala baliśmy się z dwóch powodów: bo był zadłużony, no i rządzi nim zaborczy dyr. Kurowski. Wstawiliśmy więc aparat do prywatnej kliniki Nasz Lekarz. Niestety, limit badań uroflometrycznych przyznanych tej przychodni był bardzo niski, zaledwie 10 zabiegów. Utracone zaufanie Doc. Orkiszewski wysłał więc do kasy chorych pismo (na firmowym druku Katedry i Kliniki Chirurgii WSzD), w którym prosił o zwiększenie dla Naszego Lekarza limitu badań. Podpisał się nie jako lekarz prywatnej przychodni, ale szef katedry. Pod koniec czerwca ub.r. kopia tego pisma trafiła na biurko Bogumiła Kurowskiego. Dyrektor zareagował natychmiastową decyzją o zwolnieniu docenta. – Straciłem do niego zaufanie – tłumaczył. – Warunki są trudne, a on za moimi plecami wysyłał pisma do kasy chorych, w których premiował konkurencyjne podmioty. O swym zamiarze powiadomiłem związki zawodowe. – Nadruk i pieczątkę szefa katedry wykorzystałem z premedytacją – wyjaśnia mi Orkiszewski. – Chodziło o to, by w kasie chorych mieli pojęcie, kim jest wnioskodawca, nie jakimś tam lekarzem z prywatnej przychodni, ale uznanym specjalistą, któremu nie można odmówić. Gdy dyrektor wręczył docentowi wymówienie, Orkiszewski nie zamierzał chować głowy w piasek: – Dyrektor wyrzucił mnie z przyjemnością. Drażniły go moje sukcesy, wdzięczność okazywana przez rodziny pacjentów i przywiązanie moich najbliższych współpracowników. Niemal od początku próbował ze mną walczyć. Stosował przy tym chwyty poniżej pasa. Jak choćby wtedy, gdy oskarżył mnie o to, że siedząc całymi dniami w pracy, objadam szpitalną kuchnię. Na inspekcję przychodziły specjalne komisje z Urzędu Marszałkowskiego.
Tagi:
Marcin Ogdowski