Polacy masowo rezygnują z uczestnictwa w programie pracowniczych planów kapitałowych Najpierw koledzy Morawieckiego z AWS wprowadzili otwarte fundusze emerytalne (OFE), które generowały ogromny dług publiczny, a teraz premier funduje nam pracownicze plany kapitałowe (PPK), które są tym samym pomysłem, tylko w nowym opakowaniu. Na naszych oczach wali się kolejna fundamentalna reforma rządu Mateusza Morawieckiego. Polacy masowo rezygnują z uczestnictwa w programie pracowniczych planów kapitałowych, który w myśl zapewnień liderów PiS miał w przyszłości zapewnić nam wyższe emerytury. Takie wnioski płyną z lektury raportu „Poziom partycypacji w pracowniczych planach kapitałowych w IV kwartale 2020 roku”, przygotowanego przez Instytut Emerytalny oraz Kancelarię Prawa Pracy Wojewódka i Wspólnicy. Zaledwie po roku funkcjonowania programu z jego dobrodziejstw zrezygnowało 77% Polaków pracujących w największych firmach, zatrudniających powyżej 250 osób. W IV kw. 2020 r. pracownicze plany kapitałowe oferowane były przez 19 instytucji finansowych, a łączna wartość aktywów zgromadzonych na rachunkach uczestników zbliżyła się do 3 mld zł, co było wynikiem grubo poniżej oczekiwań rządzących. Cóż, jak mawiają bankierzy, nie ma problemu braku pieniędzy, jest tylko problem braku zaufania. A trudno uwierzyć liderom Prawa i Sprawiedliwości, którzy z nagminnego mijania się z prawdą uczynili swoją markę. Próba wyłudzenia Najprostszy i najskuteczniejszy sposób, by sięgnąć po pieniądze zwykłych ludzi, chcących odłożyć na starość trochę grosza, to najpierw ich nastraszyć, a następnie obiecać, że za skromną opłatą wybawimy ich z kłopotów. Na taką właśnie próbę wyłudzenia wyglądają pracownicze plany kapitałowe. Przy czym rzecz odbywa się w majestacie prawa, więc nie obejmują jej paragrafy Kodeksu karnego. Historia PPK zaczęła się 4 października 2018 r., gdy Sejm, głosami posłów Prawa i Sprawiedliwości, przyjął stosowną ustawę. Był to ważny element forsowanej przez „dobrą zmianę” kolejnej reformy polskiego systemu emerytalnego. Wymusiło ją planowane od dawna przez polityków prawicy sięgnięcie po środki zgromadzone w osławionych OFE. Stare, skompromitowane i wykorzystane do cna rozwiązanie trzeba było zastąpić czymś nowym. Ustawodawca przyjął następujące warunki. Osoby uczestniczące w programie pracowniczych planów kapitałowych miały wpłacać na rachunki od 2% do 4% pensji. Do tego pracodawca miał dokładać minimum 1,5%, lecz nie więcej niż 4%. A na koniec każdego roku państwo miało dorzucać obywatelom 240 zł. Na powitanie każdy otrzymałby 250 zł, co wydaje się kwotą nikczemną. Po osiągnięciu 60. roku życia, według zapewnień polityków PiS, każdy gromadzący pieniądze w PPK będzie mógł wypłacić je bez podatku. Obowiązkowo programem zostali objęci pracodawcy, którzy nie tylko mają się dokładać do składek pracowników, ale też formalnie zgłosić swoje firmy do udziału w programie. Osoby pracujące, w wieku od 18 do 55 lat, zapisywane są do PPK z automatu, choć oczywiście mogą z uczestnictwa w programie zrezygnować. Ci, którzy mają od 55 do 70 lat, mogą przystąpić do programu na swój wyraźny wniosek. Dla osób powyżej 70. roku ustawodawca nie przewidział uczestnictwa w PPK. Premier Mateusz Morawiecki solennie zapewniał, że w przyszłości nikt zgromadzonych w tym programie pieniędzy nie tknie. Było to zabiegiem koniecznym ze względu na utrwalony w świadomości Polaków „ordynarny skok na kasę”, czyli przejęcie w roku 2012 przez rząd Donalda Tuska połowy środków zgromadzonych w OFE, które także miały być „nie do ruszenia”. Co ciekawe, pieniędzmi zgromadzonymi w ramach PPK miały zarządzać prywatne instytucje finansowe, te same, które wcześniej obracały środkami Otwartych Funduszy Emerytalnych. Fatalnie rokowało to na przyszłość. W drugiej połowie października 2020 r. Komisja Nadzoru Finansowego podała w komunikacie wysokość średniej ważonej stopy zwrotu wszystkich OFE od 29 września 2017 r. do 30 września 2020 r., która wyniosła – MINUS 22,8%! To wyjaśnia, dlaczego rząd premiera Morawieckiego zaplanował na rok 2020 ostateczną likwidację tych funduszy, do czego nie doszło tylko ze względu na pandemię. Ta zaległość ma być nadrobiona w tym roku. Do wykorzystania pozostało jeszcze ok. 150 mld zł, co w warunkach galopującego deficytu budżetowego jest dla ekipy „dobrej zmiany” kwotą nie do pogardzenia. I lepiej, by ministrowie się pośpieszyli, gdyż fundusze tracąc pieniądze w takim tempie jak dotychczas, za kilka lat będą miały na rachunkach70 mld zł. Dlaczego Polacy nie uwierzyli?