Ponad 70% wyborców mówi partii braci Kaczyńskich: PRECZ Ponad dwie trzecie Polaków nie chce władzy Prawa i Sprawiedliwości. Ostatnie tygodnie pokazały, że rośnie elektorat negatywny tej partii (w sondażu przeprowadzonym od 21 do 23 września przez GfK ugrupowanie braci Kaczyńskich uzyskało 24%, PO 26%, a LiD 10%). Zarazem jednak z trzech głównych ugrupowań przyrost notuje tylko LiD, spada natomiast, i to szybko, poparcie dla Platformy – przecież w sierpniu PO miało ponad 30%, gdy PiS około 25%. Wiele zatem wskazuje na to, że czeka nas powtórka wyniku sprzed dwóch lat. Chyba że ta większość obywateli, która PiS mówi „nie”, potrafi się zmobilizować i dać wyraz swym poglądom. Demokratyczne wybory w Polsce są jak dotąd mechanizmem, za pomocą którego mniejszość uzyskuje praktycznie nieograniczone możliwości rządzenia większością. Tak dzieje się u nas już od pierwszych wolnych wyborów w 1991 r. Najbliżej do ideału polegającego na tym, że władzę obejmują ci, którzy rzeczywiście zdobywają większość polskich głosów, mieliśmy w 2001 r. Wtedy komitet wyborczy SLD-UP uzyskał przeszło 41-procentowe poparcie wyborców, które pod wodzą Leszka Millera w ciągu czterech lat stopniało do zaledwie 11%. Tak bezprzykładna utrata zaufania obywateli do partii rządzącej była jak wypuszczenie groźnego dżina z butelki. W 2005 r. Prawo i Sprawiedliwość, osiągając poparcie zaledwie 27% wyborców (czyli niespełna 11% obywateli), weszło w obszary zwolnione przez lewicę i zdobyło tak szeroki zakres władzy, jakiego nie miało żadne ugrupowanie od czasów PZPR. Realne, niemal absolutne rządy w kraju skoncentrowały się w rękach tylko dwóch osób, myślących i działających tak samo, rozumiejących się bez słów. Parafrazując Churchilla, jeszcze nigdy tak wielu nie oddało tak wielkiej władzy tak nielicznym. I ci nieliczni korzystają z jej owoców w całej rozciągłości. Nie wystarczy mieć większość Dobrą zasadą demokracji przyjętą w cywilizowanym świecie jest to, że ugrupowania, które zdobyły większość mandatów w drodze parlamentarnych sojuszy, z umiarem korzystają z siły swych głosów. Jak mówi prof. Ewa Łętowska, sędzia Trybunału Konstytucyjnego i była rzecznik praw obywatelskich, w demokracji oczywiście decyduje większość. Ale ta większość, zwłaszcza jeśli posiada słabą legitymację do sprawowania władzy, nie powinna nadużywać czysto statystycznej przewagi. Nie chodzi zatem o to, by robić bezwzględny użytek ze swego prawa, na zasadzie: mogę, to decyduję. W Europie współczesna demokracja opiera się na ustawicznym dyskursie między różnymi stronami i ośrodkami – które można oczywiście brzydko nazywać „układem” – prowadzonym dla „utarcia” sprzecznych poglądów i zawarcia kompromisu. Nam do tego daleko, nie jesteśmy przyzwyczajeni do zawierania uczciwych kompromisów. Prawo często rozumiane jest w sposób marksistowski, jako „urzeczywistniona wola klasy panującej, zabezpieczona sankcją przymusu państwowego”. Po każdych wyborach w parlamencie zasiada reprezentacja rozmaitych sił społecznych i ugrupowań. Decyzje podejmowane i realizowane przez najwyższe organy władzy powinny więc to uwzględniać, zapewniając poszanowanie praw i interesów także tych, którzy przegrali. O tym, że u nas tak się nie dzieje, przekonują decyzje niezależnego – jeszcze – Trybunału Konstytucyjnego, uznającego szereg ingerencji ustawodawcy za niedopuszczalne i bezprawne, a także polskie sprawy w Trybunale Praw Człowieka oraz w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. I cała masa sytuacji, gdy prawo formalnie jest przestrzegane, ale stanowi tylko przykrywkę dla działań w istocie bezprawnych, wymierzonych w tych, którzy myślą inaczej. Wykorzystywanie służb specjalnych i organów wymiaru sprawiedliwości do działań przeciw potencjalnym przeciwnikom PiS; stosowanie aresztu, prowokacji i podsłuchów w walce politycznej; rzucanie fałszywych oskarżeń przez najwyższe osoby w państwie i przesądzanie bez sądu o winie szeregu osób; ataki na rozmaite grupy zawodowe, cynicznie podejmowane dla zwiększenia popularności rządzących i przynoszące nawet ofiary śmiertelne (przykładem załamanie w liczbie przeszczepów); prowokowanie zadrażnień z sąsiadami Polski po to, by występować w roli obrońcy interesu narodowego, przy jednoczesnej nieumiejętności rozwiązania jakiegokolwiek naszego problemu na arenie międzynarodowej; głoszenie idei państwa taniego i solidarnego, a zarazem zwiększanie wydatków na administrację i mnożenie ciepłych posadek dla swoich oraz świadome wywoływanie konfliktów w społeczeństwie; całkowite podporządkowanie mediów publicznych rządzącym i wykorzystywanie ich w walce wyborczej; obsadzenie wszystkich możliwych stanowisk funkcjonariuszami politycznymi i zwolennikami PiS; konsekwentne podważanie niezależności sądownictwa, trzeciego i najważniejszego filaru demokracji
Tagi:
Andrzej Dryszel