Widz ma mocne nerwy Dawno nie było sezonu teatralnego, któremu towarzyszyłby taki entuzjazm recenzentów. Wybuchy ekstazy, podniecenia, zachwytu ścigały się ze sobą lotem błyskawicy. Toteż nic dziwnego, że zdarzały się przedstawienia obwoływane nazajutrz po premierze przedstawieniami kultowymi, choć skądinąd wiadomo, że na kultowość trzeba sobie zapracować. Co takiego się stało? Otóż nastał sezon, w którym zbiegło się kilka szczęśliwych dla polskiego teatru wypadków. Te dobre okoliczności to nagroda Premio Europa za całokształt twórczości dla Krystiana Lupy, Rok Grotowskiego oraz związane z tym międzynarodowe festiwale i sympozja, coraz więcej znaczących międzynarodowych koprodukcji teatralnych (m.in. „Arka Noego” Janusza Wiśniewskiego, „Bat Yam – Tykocin” Wrocławskiego Teatru Współczesnego, „Macbeth” Teatru Pieśń Kozła), długo oczekiwane otwarcie Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego w Warszawie z siedzibą w budowie, wreszcie „wysyp” teatrów prywatnych (Capitol i Kamienica w Warszawie, kilka w rozruchu) i urodzaj na nowe festiwale: Boska Komedia w Krakowie, okrzepnięcie Warszawskich Spotkań Teatralnych. Dodajmy do tego kilka spektakularnych sukcesów za granicą: gorące przyjęcie „Kalkwerku” Krystiana Lupy w Nowym Jorku, „(A)pollonii” Warlikowskiego w Awinionie, „Arki Noego” Wiśniewskiego w Tel Awiwie. Rzeczywiście, działo się sporo, nie brakowało premier, które elektryzowały widownię, choć apoteozy i hołdy wyśpiewywano ponad skalę rzeczywistych osiągnięć. Rozczarował przede wszystkim pokaz prac artystów wyróżnionych europejską nagrodą teatralną, w tym tzw. nagrodą Nowe Rzeczywistości Teatralne. Widać jak na dłoni, że szlak wytyczony przez koncepcję tzw. teatru postdramatycznego to ślepa uliczka prowadząca teatr na manowce. W tę uliczkę zdaje się wchodzić również Krystian Lupa, ceniony za to, że dawał interpretacje wielkich dzieł literackich Europy Centralnej, portretując w ten sposób region reszcie świata mniej znany. Jednak pokusa odejścia od literatury w stronę improwizacji aktorskiej zrodziła „Factory 2”, a w tym sezonie pierwszą część „Persony”, czyli „Marilyn”. Nie ma co udawać, że to spektakle, które wzbudziły entuzjazm gości zagranicznych we Wrocławiu. Po pierwszej części „Factory 2” wyciekł z widowni cały autokar krytyków, a z „Marilyn” wychodzili w środku tak demonstracyjnie, że Piotr Skiba wołał triumfalnie ze sceny: „Dobrze, niech wychodzą, ich strata”. Wprawdzie krytycy zagraniczni zaproszeni do jury na festiwalu w Krakowie (Boska Komedia) przyznali Lupie nagrodę za „Factory 2”, ale nie uchyla to zarzutu, że spektakl jest przegadany, nierówny i literacko pośledni. „Marilyn”, choć krótsza od „Factory 2”, też co chwila grzęźnie na płyciźnie umysłowych mielizn. Opowieść o tym, że gwiazda filmowa żyje pod presją wielkich oczekiwań, którym nie jest w stanie sprostać, i zarazem nie może realizować własnych ambicji i potrzeb, jest ryczącym banałem. Scena finałowa, która wywołała tyle zachwytu recenzentów, a mianowicie wideokompozycja, w której Marilyn – ikona popkultury płonie żywcem w ogniu, czyli na stosie cudzych wyobrażeń, to metafora podejrzanej jakości. Innym spektaklem, który wzbudził najwięcej entuzjazmu piszących, jest „(A)pollonia” Krzysztofa Warlikowskiego. Oczywiście, to wielka radość, że Warszawie przybywa Nowy Teatr i że pierwsze jego przedstawienie ma przesłanie szlachetne, nie do podważenia – pora uporać się z garbem Holokaustu, czas na pokutę, woła ten spektakl. Prawda, ale terapia, którą proponuje Warlikowski, jest już dyskusyjna, zarówno na poziomie scenariusza, jak i na poziomie zastosowanych środków wyrazu. To spektakl, który chce zawrzeć za dużo naraz (i antywojenną wymowę na przykładach od starożytności do dziś, i obraz Holokaustu, i protest przeciw prześladowaniu zwierząt, i problematykę moralną poświęcenia). Nadmiar zniweczył odkrywcze założenie tego spektaklu, który opierał się na przyrównaniu losu Apolonii Machczyńskiej, kobiety, która ratując podczas wojny żydowskie dzieci przed eksterminacją, oddała własne życie, do losu Alkestis z tragedii Eurypidesa, gotowej poświęcić życie, aby jej mąż Admet mógł nadal żyć. Oryginalna idea rozpłynęła się w morzu pobocznych wątków. Pomysł, aby rozgrywać część scen w toalecie, zwanej „studiem kibel”, z którego prowadzi się transmisję, czyli ukazanie świata jako wychodka, to najwyraźniej porównanie drugiej świeżości. Oba te przedstawienia (Lupy i Warlikowskiego) świadczą o fascynacji nową techniką. To zresztą plaga dzisiejszego teatru: mikroporty, wideoprojekcje, efekty umniejszające rolę aktora i rolę słowa. Zyskuje, być może, widowiskowość, ale często traci na tym sens. Z rozmachem widowiskowym Maja Kleczewska
Tagi:
Tomasz Miłkowski