Tak jak było do przewidzenia, po rozwiązaniu Sejmu bez poczekania na możliwość powołania komisji śledczych i rozliczenia rządu z dwóch lat sprawowania władzy, w szczególności z posługiwania się służbami specjalnymi i prokuraturą do bieżącej walki politycznej, inicjatywę przejęło PiS. Nic też dziwnego, że w sondażach nie ustępuje ono Platformie i jeśli nawet przegra wybory, to nieznacznie. Na tyle nieznacznie, że PO swoje hasło odsunięcia PiS od władzy zmuszona będzie realizować w koalicji z… PiS. A jak wygra PiS (czego wykluczyć nie można, co więcej, jest to niestety dość prawdopodobne)? Tak czy owak grozi nam koalicja PO-PiS lub PiS-PO. Platforma wyjdzie na tym jak Zabłocki na mydle, ponieważ PiS – jak już pokazało w tej skróconej kadencji – jest polityczną modliszką, skutecznie zjadającą partnera. Platforma chwali się sukcesami: a to przeszedł do niej i z jej list startować będzie Bogdan Borusewicz (zwany w zależności od orientacji politycznej nazywających „Bombą” lub „Zmokniętym kapiszonem”), a to poseł Mężydło, a to nawet sam Radek Sikorski, który – jak się okazuje – swego czasu nie był w Afganistanie jako korespondent, jak dotąd sądzono, ale jako wojownik czynnie dający odpór armii sowieckiej. Nie przełożyło się to na procenty poparcia. Tymczasem do parlamentu nie kandyduje Jan Rokita. Oficjalny powód jego „odejścia z polityki”, decyzja żony, by doradzać prezydentowi w sprawach kobiet, można między bajki włożyć. Wprawdzie prezydent rzeczywiście wobec kobiet wydaje się jakiś nieśmiały i może to lub owo dobrze by mu było doradzić, złote myśli Nelly Rokity mają zaś ten walor, że są zawsze słuszne („są problemy i trzeba je rozwiązywać”), ale to wszystko nie oddaje chyba istoty rzeczy. W PO Rokita był postrzegany jako osoba sympatyzująca z PiS i kontestująca przywództwo Tuska. Bano się, że po wyborach, w których wprowadzi on do Sejmu swoich stronników, ograniczy Platformie możliwość wyboru potencjalnego koalicjanta: nie zgodzi się na koalicję z LiD, będzie parł do koalicji z PiS, a może nawet doprowadzić do rozłamu w Platformie. Równocześnie w krakowskiej PO młodzi działacze dość mieli Rokity, który w Sejmie zasiada od lat 18, z nimi się nie liczy, blokuje im awans. Układając listy kandydatów, dano Rokicie pierwsze miejsce na liście, należne mu z wieku, urzędu i zasług, traktując jego nazwisko jak przysłowiową lokomotywę, która ma pociągnąć listę, przysparzając PO mandatów. Równocześnie nie wpuszczono na listę najbliższych współpracowników Rokity, potencjalnych secesjonistów. Bez nich w Sejmie Rokita byłby niegroźny, a w czasie wyborów jako pierwszy na liście pożyteczny. Po rezygnacji Rokity władze PO wykonały gest samobójczy. Listę nasycono ludźmi Rokity, na jej czele ustawiono Jarosława Gowina, którego wcześniej struktury regionalne w ogóle na listę nie chciały wpuścić, człowieka o poglądach jeszcze bardziej zbliżonych do PiS niż poglądy Rokity. Dalszy scenariusz jest łatwy do przewidzenia. Jeśli PO nie wygra wyborów, odpowiedzialny za kolejną porażkę Tusk będzie musiał ustąpić z szefowania partii. Jego miejsce zajmie uchodzący za skrzywdzonego Rokita. Dla dobra ojczyzny porzuci domowe zajęcia, którym miał się oddawać po „odejściu z polityki”. W klubie PO będą już komandosi (jak kto woli, bardziej historycznie – harcownicy) Rokity. Niebędący posłem Rokita wracający na scenę polityczną będzie nie tylko zbawcą Platformy, lecz także idealnym kandydatem na premiera rządu koalicyjnego PO-PiS. Jeśli PO wygra wybory (teoretycznie jest to możliwe) i będzie się rozglądać za koalicjantem, ludzie Rokity w klubie nie dopuszczą do koalicji z LiD, będą przeć do koalicji z PiS, a jedynym dobrym kandydatem na premiera koalicyjnego rządu będzie… Jan Rokita. I Tusk będzie to musiał zaakceptować. Samoobrona walczy dziś o przeżycie i wątpliwe, czy zgodnie z nazwą sama się obroni. Koalicja LPR, skrajnej prawicy katolickiej i kabaretowo-liberalnej UPR, wygląda tak dalece egzotycznie, że chyba nie jest w stanie przyciągnąć jakiegoś dającego się zdefiniować elektoratu. Zostaje LiD i to, co od niego jeszcze bardziej na lewo. Porozumienie LiD nie potrafił obronić się przed doprawianą mu gębą, że jest postkomunistyczne. Cokolwiek miałaby znaczyć nazwa „postkomunista”, trudno chyba za jej desygnat uznać Frasyniuka, Onyszkiewicza, Geremka, Piniora czy Pusza. LiD za słabo pokazuje, że jego istnienie jest dowodem na przełamanie podziału na „postkomunę” i „postsolidarność” (cokolwiek nazwy te miałyby znaczyć, funkcjonują one w społeczeństwie jako słowa klucze czy może
Tagi:
Jan Widacki