Rzeczywistość początków drugiej dekady XXI w. jest taka, że polityka nie jest dostępna w bezpośrednim poznaniu, a jedynie w przekazie medialnym, w dodatku głównie telewizyjnym. To od dziennikarzy i tylko od nich zależy, jakie wydarzenia pokażą, a jakie przemilczą. To od nich zależy, którego polityka puszczą przed kamerę lub mikrofon, a którego nie. To w dużej mierze od nich zależy, jaki poprzez swoje komentarze (i komentarze polityków dopuszczonych przez nich do kamer i mikrofonów) nadadzą sens pokazywanym wydarzeniom. A jeśli o polityków idzie, na ogół z góry wiadomo, co który powie, toteż zapraszając odpowiednio dobrane osoby, można uzyskać dowolny obraz zdarzeń. Nie oceniam tego, tylko stwierdzam: tak po prostu jest. Opinia publiczna, kształtowana w dużej mierze przez media, w czasie wyborów zamienia się w głosujący elektorat. Tak więc media mają zasadniczy wpływ na politykę i słusznie są nazywane czwartą władzą. Dziennikarze lubią to zresztą przypominać. Nie chcą tylko pamiętać, że monteskiuszowski trójpodział władz, do którego tak ochoczo jako czwarta władza się dopisują, miał na celu głównie stworzenie możliwości wzajemnego kontrolowania się przez podzielone władze. Władza ustawodawcza kontroluje wykonawczą, jedną i drugą kontroluje władza sądownicza. To ona ocenia, czy władza ustawodawcza, uchwalając ustawę, nie naruszyła konstytucji, czy administracja nie przekroczyła prawa. To ona, nie mając wpływu na kształt ustaw ani na bezpośrednie rządzenie, ale też będąc od parlamentu i rządu niezależna, sądzi uczynki obywateli. Przedstawicielom czwartej władzy na ogół w głowach się nie mieści, że mogliby być pod kontrolą władzy sądowniczej, która pilnowałaby trzymania się przez media w granicach wolności słowa. Bo przypomnijmy, wolność słowa ma granice. Nie wolno bezkarnie kłamać, rzucać oszczerstw, poniżać kogoś, obrażać wulgarnymi słowy. Krótko mówiąc, nie wolno naruszać dóbr osobistych innych osób lub instytucji. To przekonanie o całkowitej bezkarności pod tym względem owocuje tym, że gdy tylko jakiś dziennikarz oszczerca przegra proces, a w dodatku nie raczy wykonać wyroku sądowego, inni gotowi są w imię solidarności z oszczercą protestować („w obronie wolności słowa” – oczywiście), a nawet po błazeńsku zamykać się w jakichś klatkach, co nawiasem mówiąc, przydarzyło się kiedyś nawet poważnym, jak można by sądzić, publicystom. Są też często przekonani, że cokolwiek robią (nawet w najpodlejszej intencji), realizują misję, jaką jest informowanie społeczeństwa. W imię tej misji bywają nieraz ujawniane tajemnice państwowe lub rozpowszechniane plotki, oszczerstwa i insynuacje. Realizacja tej swoiście pojętej misji ma być ważniejsza niż bezpieczeństwo państwa, godność i cześć ludzka. Pod hasłem „prawa do informacji” ma się zmieścić prawo do mówienia bez żadnej odpowiedzialności byle czego o wszystkim i wszystkich, bez troszczenia się o to, czy to, co się plecie, jest prawdą, czy nie. Wielu dziennikarzy nawet nie udaje bezstronności, tylko jawnie uczestniczy w politycznym dyskursie po którejś ze stron, wprost po stronie którejś partii politycznej. Wielu nawet nie udaje, że szuka problemów i stara się je obiektywnie przedstawić. Dziennikarstwo zaangażowane i tabloidowe, nastawione na sensację zdominowało nasze media. Inną sprawą jest merytoryczne przygotowanie dziennikarzy, którzy nie tylko chętnie wypowiadają do kamery sądy absolutnie kategoryczne o sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia, ale często mają kłopot z językiem polskim, który – obiektywnie to trzeba przyznać – jest trudnym językiem. Brak merytorycznego przygotowania powoduje, że do rozmów na trudne tematy doprasza się ludzi o podobnych kompetencjach. Ostatnio Sejm znowelizował ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii. Nowelizacja nieśmiała, pozwalająca jedynie na to, by niekoniecznie pakować do kryminału osoby chore, uzależnione, przyłapane z niewielką ilością narkotyku. Ponieważ był to projekt rządowy, posłowie PiS wykorzystali to do frontalnego ataku na Platformę, rząd i osobiście premiera Tuska. Z mównicy padały zarzuty, że Platforma daje młodzieży narkotyki, że cukier i benzyna podrożały, za to narkotyki stanieją, że Platforma chce, aby społeczeństwo ćpało, bo tylko naćpani mogą głosować na Platformę. Padły też oskarżenia, że Platforma wspiera którąś mafię, tylko dla oskarżającej posłanki nie było jasne, czy mafię narkotykową, czy dopalaczową. Krótko mówiąc, posłowie PiS po raz kolejny dali popis intelektu i kultury. Ataki odpierał będący tego dnia w wyjątkowo dobrej formie minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. SLD proponował dalej idącą nowelizację ustawy, na co nie chciała z kolei zgodzić się Platforma. Co wieczorem było w telewizji? Wydawało się, że dobrze byłoby posłuchać, co na ten temat mają do powiedzenia prawnicy, lekarze i kryminolodzy.
Tagi:
Jan Widacki