Ostatnio do mediów przedostała się kolejna informacja ze śledztwa, jakie w sprawie okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa prowadzi IPN. Przypomnijmy, w 1977 r. na klatce schodowej przy ul. Szewskiej w Krakowie znaleziono zwłoki studenta Stanisława Pyjasa. Ponieważ był on powiązany ze środowiskiem studentów nastawionych do władzy opozycyjnie, znaczna część społeczeństwa uznała od razu, że śmierć studenta jest wynikiem zbrodni bezpieki. Bezpieka w tym czasie, a był to okres „późnego Gierka”, już po Radomiu, gdy powstał i działał KOR, dokuczała na różne sposoby rodzącej się opozycji, ale do skrytobójstw się nie posuwała. Część ludzi jednak była absolutnie pewna, że Pyjasa zabili esbecy. Mniej radykalni, do których należałem wówczas i ja, nie wierząc w polityczne morderstwo (niby czemu zabili nikomu nieznanego studenta, a nie kogoś ze znanych członków KOR?), nie wykluczali, że był to bezpieki „wypadek przy pracy”. Pobicia przez „nieznanych sprawców” zdarzały się nawet w najbardziej liberalnych okresach PRL. Może i tu chcieli pobić, wystraszyć, a wykonawcy przedobrzyli? Władze wpadły w panikę. Przestraszono się, że śmierć studenta, przy takim odbiorze opinii publicznej, w ówczesnej sytuacji społecznej może wywołać protesty i zamieszki. Było to realne tym bardziej, że zbliżały się juwenalia, z natury rzeczy gromadzące tłumy studentów w miejscach publicznych, i zapanowanie nad nimi było trudne. W lokalu naprzeciw bramy, w której znaleziono zwłoki studenta, bezpieka zainstalowała stały punkt obserwacyjny. Patrzono i filmowano, kto przychodzi, kto pali znicze, kto składa kwiaty, kto stoi i rozmawia z innymi. Powołano specjalny sztab esbecki, wzmocniony oficerami przysłanymi z Warszawy, który na miejscu analizował sytuację i wypowiedzi medialne, uprzednio je zresztą cenzurując, przesłuchiwał nagrania kazań z kościołów prowadzących duszpasterstwa dla studentów, raporty konfidentów. Bano się nie tylko tego, że śmierć Pyjasa wywoła zamieszki, ale także tego, że przy okazji śledztwa w tej sprawie ujawnione zostaną fakty, dowodzące, jak bezpieka inwigiluje różne środowiska, w tym środowisko akademickie, i jakie przy tym stosuje metody pracy operacyjnej. Nieco histeryczne zachowanie bezpieki umacniało przekonanie, że ma ona coś do ukrycia, a nawet po latach dało podstawę do oskarżenia i skazania uczestników tych działań za rzekome utrudnianie śledztwa. Wyniki sekcji wykonanej w Zakładzie Medycyny Sądowej krakowskiej Akademii Medycznej zostały upublicznione. Przyczyną śmierci Stanisława Pyjasa było śmiertelne zachłyśnięcie się krwią, przy niewielkim, ale dość silnie krwawiącym urazie twarzoczaszki, przy znacznym stopniu upojenia alkoholowego. Biegli lekarze uznali, że uraz ten mógł być zarówno urazem biernym, jak i czynnym. Biorąc pod uwagę miejsce znalezienia zwłok (klatka schodowa, strome schody itd.), przyjęli, że bardziej prawdopodobny był uraz bierny niż czynny, a zatem, że ofiara sama uderzyła twarzą w przeszkodę (np. spadając ze schodów), niż że została uderzona przez inną osobę. Ci, który za wszelką cenę chcieli wierzyć w mord polityczny, oczywiście nie uwierzyli biegłym lekarzom. Na głowę kierownika Zakładu Medycyny Sądowej, prof. Zdzisława Marka, posypały się gromy. Pomawiano go o to, że opinię wydał na zlecenie SB, że jest dyspozycyjny dla władz. Tym ciskającym gromy i pomówienia nie przeszkadzało nawet to, że to nie on wykonywał sekcję, tylko dwóch ówczesnych adiunktów, skądinąd specjalistów o nieposzlakowanej opinii, a odbierał sekcję inny profesor, Kazimierz Jaegermann, powszechnie szanowany w środowisku prawniczym i lekarskim, wybitny medyk sądowy i autorytet moralny. Prof. Marek był wówczas w Krakowie nieobecny. Podzielał jednak wnioski podwładnych i jako kierownik katedry i zakładu bronił wydanej przez nich opinii. Oskarżenie całego zespołu: dwóch profesorów i dwóch adiunktów o udział w ubeckim spisku było tak dalece niewiarygodne, że poprzestano na jednym Marku. W 1990 r. wznowiono śledztwo w sprawie okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, a ci, którzy przedtem szeptali tylko oszczerstwa po kątach, teraz dorwali się do władzy i do mediów, zyskując sojuszników w usłużnych dziennikarzach. Rozpoczęła się nagonka na prof. Marka. Lżono go publicznie, pomawiając nie tylko o to, że wydał fałszywą opinię na zlecenie SB, ale że wręcz miał współudział w zabójstwie. Epitet „ubecki profesor” przylgnął do niego na lata. Cóż z tego, że wygrał proces o zniesławienie z jednym z największych oszczerców, Bronisławem Wildsteinem, kiedy na kilka lat przed emeryturą stracił katedrę. Pozbawienie go katedry w momencie, gdy nie było jeszcze przygotowanego następcy, wyrządziło też ogromną
Tagi:
Jan Widacki